Zimna wojna nie zamieniła się w gorącą jedynie z powodu gwarancji wzajemnej zagłady - ten kto strzeliłby pierwszy, umarłby jako drugi, a wraz z nim cały świat zniszczony nuklearną zimą. Strzelić mógł więc tylko szaleniec lub... człowiek stojący nad grobem, dla którego śmierć nie byłaby karą.

Koncepcje wojny między ZSRR a USA zakładały zmasowany, wyprzedzający atak atomowy mający wypalić na pył wrogie centra dowodzenia, zgrupowania wojsk oraz zidentyfikowane silosy atomowe. To dawało nadzieję, że druga strona nie zdąży odpowiedzieć równie zdecydowanie i przynajmniej część terytorium agresora przetrwa. W czasach prezydentury Ronalda Reagana przygotowano "optymistyczną" analizę, zgodnie z którą Ameryka wygrałaby taką wojnę kosztem zamienienia w nuklearną pustynię "zaledwie" połowy powierzchni kraju. To skłoniło głowę państwa do zmiany priorytetów: zamiast dalszej rozbudowy arsenału nuklearnego, mającego w ramach doktryny zagwarantowanego wzajemnego zniszczenia służyć do brutalnego odwetu, postawiono na system obrony przeciwrakietowej Strategic Defense Initiative (Inicjatywa Obrony Strategicznej).

Dwie dekady wcześniej, w 1963 r. za prezydentury Johna F. Kennedy'ego, skutkiem amerykańskiej wojny atomowej z połączonymi siłami ZSRR i Chin prognozowano w pierwszej (bezpośredniej) fazie śmieć około 71 milionów Amerykanów, zaś w wyniku chorób popromiennych liczba ta w ciągu roku sięgnąć miała już 100 milionów ofiar, co odpowiadało połowie ówczesnej populacji USA. Arsenał nuklearny tylko przez krótką chwilę, zaraz po II wojnie światowej, zapewniał więc bezpieczeństwo.

Po stronie ZSRR przetrwania państwowości upatrywano m.in. w tajnych schronach przeciwatomowych przeznaczonych dla najwyższego dowództwa, tzw. Albatrosach, których plany przekazał Amerykanom płk Ryszard Kukliński. Szczątkową szansą dla radzieckiej ludności cywilnej były gigantyczne, bardzo słabo zaludnione przestrzenie Rosji czy Kazachstanu, co czyniło nieopłacalnym dokładne zbombardowanie całego terytorium. Zamiast jednak bronić swojej ziemi, Sowieci woleli rozwijać potencjał odwetowy - karą za podniesienie ręki na imperium proletariatu miała być masakra wrogiego narodu. Na wypadek porażki po nagłym ataku opracowano system o nazwie "Perimeter", co na Zachodzie określano mianem "broni martwej ręki".

Gdyby ZSRR przegrało wojnę a całe dowództwo poniosłoby śmierć, rozsiane na całym terytorium Bloku Wschodniego wyrzutnie pocisków nuklearnych i tak dokonać miały automatycznego odpalenia wszystkich rakiet, które przetrwały wrogi atak. Nie ważne kto zacząłby wojnę, strona sowiecka by ją skończyła. Unicestwione miały być wszystkie istotne dla Amerykanów punkty na mapie, w tym największe aglomeracje i miasta: Nowy York, Chicago, Los Angeles, Waszyngton... Celem było zniszczenie całej populacji, wymazanie przeciwnika ze świata, co uniemożliwiłoby pokonanemu narodowi odbudowę dowództwa i struktur politycznych, a tym samym ogłoszenie zwycięstwa.

Do 2011 r. broń martwej ręki uznawano za legendę, dopiero wtedy Siergieja Karakajew, szef rosyjskich Wojsk Rakietowych Strategicznego Przeznaczenia potwierdził jej istnienie. Dziś system ten jest z pewnością nadal wykorzystywany i stanowi ostateczne zabezpieczenie Kremla przed nagłą przegraną w konwencjonalnej lub nuklearnej wojnie. Dlatego Rosja nie może przegrać. Może utracić swoich żołnierzy wysłanych na wrogą ziemię, obce czołgi mogą chwilowo zwiedzać rosyjskie bezkresne bezdroża leżące na wschód od Donbasu, ale podejście pod Moskwę lub uderzenie lotnicze bądź rakietowe na to miasto najpewniej uruchomi scenariusz końca świata. To system gwarantujący równowagę światowych mocarstw, ale jednocześnie zupełnie nieodporny na objęcie władzy przez szaleńca, który taką zagładą może skutecznie szantażować resztę globu.

Nie wiadomo jakie cele przyjęto dla broni martwej ręki. Można jedynie zakładać, że poza miastami i bazami wojskowymi Ameryki są to stolice europejskie (Londyn, Paryż, Warszawa, Praga, Bruksela, Tbilisi, Kijów, Wiedeń) oraz państwa takie jak Japonia czy Turcja. Dobór poszczególnych celów nie ma zresztą większego znaczenia, gdyż nieuniknioną konsekwencją zmasowanych bombardowań atomowych byłoby globalne skażenie środowiska, zniszczenie warstwy ozonowej atmosfery chroniącej przed rakotwórczym promieniowaniem a wcześniej nuklearna zima przynosząca śmierć głodową miliardom ludzi. Faktycznie cywilizacja przestałaby istnieć, a następne pokolenia niedobitków ludzkości musiałyby budować ją od podstaw.

Rosja zmieniła reguły gry, zamknięto na zawsze etap zimnej wojny i otwarto gorący front. Pierwszy raz od dziesięcioleci w Europie prowadzone są masowe rajdy czołgów, samoloty prowadzą bombardowania, a w walkach w mieście żołnierze i dywersanci rozstrzeliwują cywilów. Władimir Putin nie ma już odwrotu, porażka oznacza dla niego śmierć, więc tak jak Adolf Hitler nie musi myśleć o przyszłości imperium, którego i tak nie zostawi dziedzicowi. Pytanie, czy to prawdziwa twarz szaleńca, czy może precyzyjnie skrojona maska wiernego czytelnik Sztuki Wojny Sun Tzu? Zgodnie z naukami chińskiego mistrza strategii wojennej: "Udawaj obłęd, będąc w pełni zmysłów". O ile uwierzymy w szaleństwo Putina, pójdziemy na ustępstwa, których nie zaakceptowalibyśmy negocjując z racjonalnym politykiem. Być może dlatego priorytetowym celem Rosjan okazał się sarkofag uszkodzonego reaktora atomowego w Czarnobylu.

Nuklearny system ostatecznej zagłady wciąż działa, dlatego uznany za niezrównoważonego Władimir Putin może sobie pozwolić na działania zaczepne, na które przeciwnicy odpowiedzieć mogą jedynie w ograniczonym stopniu. Po wyczerpaniu puli sankcji polityczno-ekonomicznych jaką dodatkową karę Zachód mógłby nałożyć na Kreml, gdyby taktyczna głowica nuklearna uderzyła w Kijów albo gdyby zbombardowano polskie i rumuńskie szlaki dostaw broni na Ukrainę? W praktyce żadną. I to jest bardzo zła wiadomość, o której większość komentatorów zapomina - nie można wygrać z bronią martwej ręki, a remis trudno uznać za satysfakcjonujący.


Kazimierz Turaliński

 



TPL_BACKTOTOP