Retoryka Zachodu rozzuchwala Rosję i zwiększa prawdopodobieństwo wojny na Wschodzie, która w zasadzie jest już przesądzona. Polska i Ukraina przeceniają sympatię państw takich jak USA, Niemcy czy Anglia, a ceną tego błędu może być utrata istotnej części terytoriów.

Gromadzenie wojsk rosyjskich w pobliżu Ukrainy już od dawna nie jest nastawione na wywołanie presji na Kijów czy na opinię międzynarodową. Początkowo można było przyjąć, że działania te zmierzają do wytargowania ustępstw od Zachodu, w tym zniesienia sankcji. Sytuacja uległa jednak diametralnej zmianie w momencie, w którym w tamtejszych mediach rozpoczęto kampanię indoktrynacyjną - władze oficjalnie poinformowały szarych Rosjan, że imperium powstrzyma marsz NATO i stoczy zwycięską wojnę na terenie Ukrainy, Polski, Litwy, Łotwy i Estonii, ewentualnie też Szwecji (wyspa Gotlandia). Z takich deklaracji Władimir Putin nie może się już wycofać z zachowaniem twarzy, usprawiedliwieniem mogłaby być jedynie kapitulacja Ameryki i ustępstwa terytorialne wymienionych krajów, a to jak wiadomo jest nierealne.

Dlaczego więc na Kremlu zapadła decyzja o spaleniu tego ostatniego mostu? Ponieważ władze faktycznie chcą tej wojny, wiedzą, że mogą na niej tylko zyskać, a przynajmniej tak uważają. Do tego potrzebują odpowiednio ukierunkowanego społeczeństwa gotowego do poświęceń, z krwią dzieci i kryzysem ekonomicznym włącznie. Kartami przetargowymi tej potyczki będą tradycyjnie największy na świecie arsenał nuklearny, który trwale wyklucza otwartą walkę i zbrojne wtargnięcie na terytorium tego kraju, a także... ciche wsparcie ze strony licznych zachodnich polityków. Wschód nie ma dla nich znaczenia, nigdy nie był ich ambicją, a za dobre stosunki z Moskwą są gotowi poświęcić te ziemie, które i tak zawsze (czyli od rozbiorów Polski u schyłku XVIII wieku) znajdowały się w naturalnej strefie wpływów Rosji.

Atak na Ukrainę pociągnąć ma za sobą niespotykane dotychczas sankcje odcinające gospodarkę rosyjską od rynków światowych. Sęk w tym, że sankcje nigdy nie mogły powstrzymać dyktatorów posługujących się argumentem brutalnej siły, którzy dla realizacji swoich planów potrzebują nie przyzwolenia, ale casus belli. Stąd kategorycznego stanowiska państw takich jak USA i Wielka Brytania (sygnatariuszy Memorandum Budapesztańskiego gwarantującego respektowanie suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy) trudno nie uznać za jedynie pozorne, zwłaszcza, że tak naprawdę żadne z nich nie może powstrzymać Moskwy inaczej niż wypowiadając jej III Wojnę Światową, o czym Władimir Putin oczywiście wie. Nikt na świecie nie zdecyduje się na zagładę w obronie Kijowa, ani Białegostoku czy Rygi, podobnie jak żaden mieszkaniec Krakowa czy Łodzi nie byłby skłonny oddawać życia na wojnie toczonej na przedmieściach Manili w dalekiej Azji. To naturalne i nie należy się spodziewać niczego innego. Każdy sojusz ma swoją granicę i ją właśnie osiągnęliśmy. Nawet mało skutecznych sankcji nie możemy być pewni.

Londyn nie zaskoczył, informując przed paroma dniami, że Wielka Brytania stoi ramię w ramię z narodem ukraińskim, ale jednocześnie nie przewiduje wysłania swoich żołnierzy na linię ewentualnego frontu. Przypomina to odrobinę bombardowanie III Rzeszy w pierwszych dniach września 1939 r. depeszami dyplomatycznymi i ulotkami nawołującymi do pokoju - ich skuteczność lepiej przemilczeć.

Również prezydent USA, Joe Biden, zamiast zgasić morale wroga, oświadczył, że Rosja już się nie wycofa, ale jeśli nie wywoła wojny na pełną skalę, to może liczyć na stosunkowo mało dotkliwe sankcje. Zważywszy na specyficzny sposób postrzegania świata przez tzw. twardogłowych na Kremlu, deklaracje takie mogły zostać odebrane wręcz jako przyzwolenie na operację wojskową pod warunkiem, że nie sięgnie ona zachodniej Europy ani Ameryki Północnej.

Francja i Niemcy opowiadają się za intensyfikacją dialogu z Rosją, z tej drogi raczej nie zejdą, zwłaszcza że są jednymi z jej najważniejszych partnerów handlowych i na tej współpracy dużo zarabiają. Pierwsze z tych państw od zawsze żywi głęboki sentyment do ojczyzny Dostojewskiego i Tołstoja, jako najbardziej lewicowe w Europie szanuje dorobek komunizmu i nie czuje potrzeby istnienia zbyt wielu krajów na wschodzie kontynentu. Jedynie z uwagi na dawniej wrogie Niemcy tolerowało istnienie Polski, jako lojalnego drugiego frontu. Dziś Berlin nie jest wrogiem Paryża, za to rolę taką przejęła obca światopoglądowo, skrajnie katolicka i ksenofobiczna Polska, dodatkowo rozbijająca od środka jedność Unii Europejskiej, co dramatycznie zwiększa poczucie braku potrzeby istnienia takiego tworu. Francuscy wyborcy taki pragmatyzm wybaczą.

Opinię wielu Niemców przed paroma dniami dobitnie wyraził (były już) dowódca niemieckiej marynarki wojennej Kay-Achim Schoenbach. Oświadczył on, że Rosja to pożądany partner do wspólnej walki z Chinami, a Władimir Putin zasługuje na szacunek, który należy mu okazać. Kategorycznie wykluczył przyjęcie Ukrainy do NATO oraz możliwość powrotu Krymu pod jurysdykcję Kijowa. Bez wątpienia wielu tamtejszych polityków myśli dokładnie tak samo i nie chce angażować się w kosztowny konflikt zbrojny, tym bardziej, że bałtycki gazociąg Nord Stream 2 to zastrzyk energii, bez którego niemiecka gospodarka może odczuwać poważne problemy. Również odcięcie Rosji od światowego krwiobiegu bankowego SWIFT wydaje się zupełnie zbędnym kosztem.

Niemcy są pragmatyczni, wiedzą że teraz wojna nie nakręci gospodarki, w dobie inflacji zniszczy jej produktywność, a sankcje odbiją się negatywnie na ich interesach odcinając dostęp do taniego gazu i chłonnego rynku zbytu. Stąd odmowa dozbrojenia Ukraińców. I ponownie argumentem moralnym przemawiającym za odwróceniem wzroku może być brak praworządności nad Wisłą i odwrót od wartości demokratycznych. Dlaczego stawać po stronie Polski i jej dawnych ziem, skoro sfera polityczna tych słabych państw niewiele się różni od autorytarnej Rosji Putina? Najlepszym przykładem wspomnianego pragmatyzmu był układ z Rapallo zawarty między Berlinem a opanowaną przez Bolszewików Moskwą już w 1922 r., zaraz po przegranej I wojnie światowej, w ślad za którym szedł traktat wojskowy, na mocy którego Niemcy unowocześniły i rozbudowały przemysł zbrojeniowy ZSRR a sowieci udostępnili im poligony do testowania zakazanych po wojnie rodzajów broni pancernej, lotniczej i chemicznej. Na bazie tych działań stworzono dwie (doktrynalnie wrogo do siebie nastawione i intensywnie się zwalczające) potęgi, które 17 lat później rozpętały II wojnę światową, ponownie wbrew dotychczasowej wrogości Stalina i Hitlera zawierając (tym razem dzielący Polskę) pakt Ribbentrop-Mołotow.

Czy mając takich przeciwników Władimir Putin może obawiać się dotrzymania słowa danego swoim rodakom? Nie, wie że NATO zachowa bierną postawę, uzbroi zachodnie granice i będzie słać noty protestacyjne, ale nie rozpocznie III wojny światowej o żadne ziemie leżące na wschód od Odry. Rosja jest w stanie przetrwać bez kontaktów handlowych z zachodnimi państwami, posiada pełne zaplecze rolnicze gwarantujące wyżywienie narodu oraz potężne złoża węgla i ropy zapewniające niezależność energetyczną, a to czego nie zdoła wyprodukować sama lub sprzedać na własnym rynku, pozyska lub spienięży w życzliwych państwach takich jak Chiny, Indie, Brazylia, Iran, Syria oraz liczne państwa afrykańskie. Nie bez znaczenia jest też faktyczna kontrola nad państwami tworzącymi trzon dawnego ZSRR - Białorusią (wojskowa i polityczna) oraz Kazachstanem (polityczna).

Dotychczas nałożone na Rosję sankcje nie spowodowały opuszczenia przez jej marynarkę wojenną Krymu ani wyprowadzenia "zielonych ludzików" z Donbasu. Trudno więc oczekiwać, by raz nieskuteczne narzędzie tym razem zadziałało. Oczywiście nie zadziała, ale da zachodnim społeczeństwom (wyborcom) złudne poczucie zrobienia wszystkiego co było w ich mocy, by obronić porządek prawny zaatakowanych państw. I na tym się skończy. Niestety, będzie to działanie... rozsądne. My nie umrzemy za Manili i nikt nie umrze za Białystok ani Lwów. Mapy polityczne z definicji były tymczasowe i co jakiś czas ulegały zmianom. Widocznie musimy się pogodzić z tym, że wkrótce znów zarobią dwie grupy zawodowe: psy wojny i kartografowie, ewentualnie wydawcy atlasów i podręczników do historii. Kwestią otwartą pozostaje jedynie to, jak daleko idących rozbiorów państw w Europie Środkowej należy się spodziewać.

 

Kazimierz Turaliński

 



TPL_BACKTOTOP