Pod wpływem wyroku w sprawie zabójstwa 15-letniej Małgosi, za którą 18 lat nienależnej kary odbył Tomasz Komenda, zauważyłem, że wiele osób uznaje DNA za dowód niepodważalny, gdy tymczasem światowa kryminalistyka od dawna uznaje go za... wzbudzający najwięcej problemów interpretacyjnych. Dlaczego?
Kluczem jest słowo: KONTAMINACJA. Każdy z nas rozrzuca dziennie kilkadziesiąt tysięcy komórek złuszczonego naskórka z naszym DNA. Te komórki nie są zrobione z super-glue, ale tak jak mąka swobodnie się przemieszczają, mogą być przenoszone przez przedmioty lub innych ludzi. Jeśli wymienimy z kimś uścisk dłoni, to możemy jego DNA nałożyć na dotykany potem przedmiot. Stąd wielkie ryzyko kontaminacji, czyli zanieczyszczenia śladów cudzym DNA.
W przypadku gwałtów takim śladem biologicznym jest zazwyczaj nasienie mężczyzny, czyli dla niewtajemniczonych... taki "jogurt". I tak jak możemy się w kuchni czy na stołówce poplamić jogurtem wcale go nie pijąc, tak samo też ślady biologiczne mogą zostać w pewnych okolicznościach przeniesione, co odrobinę utrudnia fakt ich wysychania a przez to trwalszego związania z podłożem.
Dlaczego nauka kryminalistyki podważa samodzielne dowody z DNA niewspółgrające z innymi zabezpieczonymi w sprawie dowodami? Ponieważ łatwo jest umyślnie lub poprzez niekompetencję przenieść cudze DNA. Książkowym przykładem tego jest pomylenie badanych próbek w laboratoriach, co niejednokrotnie miało miejsce. Następny przykład - zanieczyszczenie narzędzi służących do pobrania śladu. Obecnie korzysta się z jednorazowych, ale dawniej niejednokrotnie technicy potrafili z kilku plam krwi pobrać jedną próbkę na jedną szpatułkę albo zapakować wszystkie do jednego pojemnika. Problemy pojawiały się też w kostnicach, gdzie pobierając próbki kości korzystano z niezbyt dokładnie wyczyszczonych narzędzi zawierających drobinki poprzednio krojonych piszczeli czy czaszek.
Jeszcze łatwiej można nanieść cudze DNA na już zabezpieczony lub celowo pozostawiony na miejscu zbrodni przedmiot. Dysponując przepoconą koszulką podejrzanego wystarczy nią potrzeć narzędzie zbrodni, by później wyizolować z niego DNA "sprawcy". Podobnie uzyskuje się dowody "winy" w sprawie posiadania niewielkich ilości narkotyków - w skute za plecami ręce podejrzanego wkłada się woreczek np. z amfetaminą a ten odruchowo zaciska na nim palce... Mając pobraną od podejrzanego próbkę nasienia można też "w atmosferze wzajemnego zrozumienia" pobrudzić nią odzież ofiary. Po jakimś czasie ustalenie czy plama pojawiła się w noc przestępstwa czy 2 tygodnie później jest co do zasady niemożliwe.
Wiarygodność dowodów z DNA opiera się więc na dwóch utopijnych „wiarach” - w niewyczerpany profesjonalizm funkcjonariuszy i laborantów oraz w ich niezachwianą uczciwość oraz bezstronność. Śmieszne, prawda? ;)
Z powyższych przyczyn dowód z DNA powinien spełniać rolę uzupełniającą, inaczej narażamy się na takie błędy jak w słynnej amerykańskiej sprawie, gdzie pod zarzutem zabójstwa za kraty trafić miał bezdomny, który... w czasie dokonania zbrodni leżał w szpitalu w śpiączce. Mimo tego dowód z DNA był jednoznaczny - to on był na miejscu zbrodni, a z pewnością nie należał do kręgu znajomych ofiary. Dodatkowo ubóstwo podejrzanego stanowiło oczywisty motyw przestępstwa. Dopiero po dłuższym czasie ustalono, że zgon stwierdzał personel karetki, który kilka godzin wcześniej odpowiadał za transport do szpitala leżącego na ulicy (tego samego) bezdomnego. W ten sposób DNA musiało zostać przeniesione przez personel medyczny. Dlatego nie wierzcie w rozwiązywane po kilkudziesięciu latach sprawy w oparciu o samo DNA. Identyfikacja na tej podstawie jest ważna, ale jeśli nie wspierają jej inne wiarygodne dowody, to uzasadnione wątpliwości nakazują uniewinnienie oskarżonego – zwłaszcza jeśli rzekomo pobrane z rajstop ofiary DNA zabójcy jest zachowane w nadspodziewanie dobrym stanie, za to upływ czasu zniszczył już zupełnie DNA zamordowanej dziewczyny...
Kazimierz Turaliński