Można bardzo pesymistycznie podchodzić do pochwał płynących pod adresem Polski ze strony Joe Bidena, wręcz uznawać je za... kampanię reklamową amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego. Waszyngton podziwia nakłady na obronę sięgające 4% PKB, ponieważ znaczna część tych pieniędzy płynie do producentów broni ze Stanów Zjednoczonych. Rozbudowa armii oznacza również to, że każdy dodatkowy polski czołg i każdy polski żołnierz zastąpi na hipotetycznej przyszłej wojnie jeden amerykański czołg i jednego amerykańskiego żołnierza. Trudno więc, by Prezydent USA nie chwalił Polski, skoro chce ona przelewać swoją krew broniąc drogi do Berlina i Paryża, a w dodatku inwestować w ten cel własne (niemałe) pieniądze.

Zamiast na ochotnika przyjmować funkcję żandarma Europy, Warszawa powinna  żądać od sojuszników, tj. głównie od Berlina, Brukseli i Paryża, by oni również, proporcjonalnie do polskich wydatków poczynili odpowiednie nakłady na natowsko-unijne bezpieczeństwo, w tym poprzez delegację większej ilości swoich wojsk na wschodnią granicę Unii Europejskiej. Obrona może być albo wspólna, albo żadna. Oczywiście do tego nie dojdzie, a Warszawa będzie się zbroić, żeby Niemcy nie musieli. Każdy poważny ekonomista bez trudu zdoła potwierdzić, że w 1/3 sukces niemieckiej gospodarki wynikał właśnie z taniego bezpieczeństwa - spokojni sąsiedzi pozwalali do minimum okroić wydatki na zbrojenia, co przekładało się na większy potencjał inwestycyjny i wyższą stopę życia przeciętnego Niemca. Brak powodu, dla którego Polacy mieliby poświęcać swój budżet i wysyłać na potencjalny przyszły front całe pokolenie, aby utrzymać taki stan rzeczy.

W Warszawie i Krakowie mało komu może podobać się scenariusz (realny), w którym polskie dzieci giną na linii Bugu, tak jak dziś Ukraińcy w Bachmucie, zaś Zachód jedynie śle amunicję i nakłada nowe sankcje na Moskwę - zapewne równie skuteczne jak zastosowane na początku wojny "atomowe" odłączenie rosyjskiej bankowości od światowego systemu SWIFT. Jeśli tak miałaby wyglądać nasza przyszła wojna, to na takich warunkach mógłby ją toczyć nie patriota, a jedynie kolaborant lub głupiec.

Dziś rosyjskie władze nie mają już nic do stracenia. Aby utrzymać kontrolę nad narodem i arsenałem nuklearnym, a więc aby przeżyć, nie mogą przegrać wojny. Dotyczy to nie tylko Władimira Putina, który wbrew powszechnym opiniom jest jedynie medialną twarzą Kremla, ale na pewno nie decyduje jednoosobowo o przyszłości Federacji Rosyjskiej. Do "koalicji rządzącej" należą takie osoby jak Patruszew, Naryszkin, Miedwiediew, w mniejszym już stopniu Szojgu, a także aspirujący do awansu Kadyrow czy Prigożyn. Prócz nich pierwszy szereg uzupełnia co najmniej kilkadziesiąt mniej znanych (a niekiedy wręcz zupełnie ukrywanych) nazwisk, zaś w drugim naliczyć możemy setki, jeśli nie tysiące. Każdy z nich odpowiada na równi z Putinem za wojnę na Ukrainie, każdy z nich gra w niej o życie. Dlatego nie ma żadnego znaczenia, ile czołgów spłonie i ilu poborowych straci życie. Liczy się jedynie wizja utraty honorowej roli Imperium, a skoro nie ma się nic do stracenia i można tylko zyskać, to brak powodu by się zatrzymać.

Sama Ameryka też nie chce upadku Rosji, dąży jedynie do jej kontroli. Koniec tworu politycznego, jakim jest Federacja Rosyjska to powtórka z rozpadu ZSRR, czyli z nuklearnego chaosu. Gdy Moskwa przestanie sprawować polityczną kontrolę nad największym państwem świata, około 6000 bomb atomowych trafi na "wolny rynek", zostaną zagarnięte przez euro-azjatyckie mikropaństewka, w tym takie jak Czeczenia Kadyrowa. Bynajmniej nie jest to marzenie USA. To senny koszmar, a Ukraina i Polska wydają się niską ceną za niedopuszczenie do jego spełnienia. Wojna w ograniczonym teatrze środkowoeuropejskim wydaje się więc z perspektywy Waszyngtonu optymalnym rozwiązaniem - angażuje środki potencjalnie najważniejszego militarnego sojusznika Chin a zarazem nie pozwala mu się wykrwawić i umrzeć. Dodatkowo amerykański przemysł może na niej zarobić miliardy kosztem mniej istotnych partnerów - Warszawy i Kijowa, a także Wilna czy Tallina.

Wojna to nie romantyzm, przyjaźń i honor - to biznes i chłodna kalkulacja. Dopóki Polacy nie zrozumieją tej prostej kwestii, dopóty będą przegrywać.


Kazimierz Turaliński 

 



TPL_BACKTOTOP