Oszukaliśmy pokolenie. Wykształcenie miało coś znaczyć, i znaczy, bo do rozwoju i bezpieczeństwa potrzebujemy lekarzy, ekonomistów, nauczycieli, intelektualistów. Ale dziś takich wypycha się z kraju, przeszkadzają "masom", często prymitywnym, dowartościowanym przez upadek intelektualny i wizerunkowy elit politycznych.
Dawniej Ferdynand Kiepski był małpą w zoo do pośmiania się, dziś jest wzorem, awangardą pożądanej postawy życiowej. "Dobrobyt", taki jeszcze w cudzysłowie, zniszczył porządek społeczny i zgasił ambicje na rozwoj. Gdy minimum i maksimum dzieli stosunkowo niewiele, a opcję minimum można mieć w zasadzie bez jakiegokolwiek wysiłku, to nie ma powodu by ciężko walczyć o maksimum. Nie warto być lekarzem, nie warto być nauczycielem. Osoby, które chcą czegoś więcej dla siebie i dla innych "przeszkadzają". Lepiej dokarmiać 10 wyborców podnosząc minimalne pensje ponad możliwości ekonomiczne gospodarki, niż zadbać o godne miejsca pracy dla 2 onkologów. Matematyka wyborcza jest bezlitosna - 10 to więcej niż 2.
Co więcej koszt pozyskania 10 wyborców bywa też mniejszy. Za ich wyższe pensje zapłaci "prywaciarz", tak potępiany i niszczony w smutnych latach komuny. Tymczasem 2 lekarzy do pracy wymaga odpowiednio wyposażonych szpitali, niezakrzywionych ideologicznie przepisów regulujących ich obowiązki, a przede wszystkim wiary w sens tego co robią. Wiara w siebie i w przyszłość nie jest potrzebna na kasie w markecie, ale jeśli chce się zmienić świat to bez tego wyjątkowego paliwa daleko się nie zajedzie. Tak jak roślina potrzebuje szklarnianych warunków do wzrostu, tak samo rozwój (nie tylko ekonomiczny) państwa wymaga "tego czegoś" - najwyższej jakości czynnika ludzkiego.
Polska miała to coś w latach 90. XX wieku, miała wiarę w sens innowacji, poświęcenia, nauki, rewolucyjnych zmian. Wtedy daliśmy radę sięgając wysoko i inwestując w jakość. Dziś inwestujemy w nijakość i zaspokajanie potrzeb na poziomie lodówki wypełnionej "Mocnym Fullem", a każdy Ferdynand śmieje się z protestujących lekarzy, nauczycieli i innych "wykształciuchów", a co gorsza ma rację. Po co kilkanaście lat studiów na medycynie i rezydentury, w trakcie której zarobki są gorsze od pensji niewykwalifikowanego robotnika na budowie? Oczywiście robotnicy są potrzebni i zasługują na szacunek oraz godne płace, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Ktoś kto poświęca kilkanaście lat życia na naukę newralgicznego dla społeczeństwa zawodu powinien być na każdym kroku doceniany w Ojczyźnie i w niej zatrzymywany jako sól tej ziemi. Nie jest. Słyszy, że jeśli coś mu się nie podoba, to drzwi ma otwarte i może wyjechać do Norwegii albo Niemiec.
Podobnie wygląda perspektywa zawodowa nauczyciela - po wyższych studiach może liczyć maksymalnie na kilkaset zł więcej pensji ponad minimalne wynagrodzenie. Tak, 18 latek po kursie hydraulika może bez trudu zarobić dwa razy więcej niż wyśmiewany przez niego nauczyciel z liceum, który swój dzisiejszy szczebel w karierze zawodowej osiągnął po łącznie kilkunastu latach studiów i wytrwałej pracy. To wcale nie dowodzi, że intelektualista czegoś nie przemyślał, a hydraulik jest pasożytem czy szczęściarzem. To dowód tego, że piramida zawodowa w Polsce nie jest racjonalnie zbudowana i jako taka prędzej czy później musi się z hukiem zawalić, na czym ucierpi cała gospodarka. To nieuniknione, bo rynek dąży do równowagi.
Chyba, że Polska ma ambicje stania się tak jak niektóre kraje w Azji i Afryce dostawcą prostej siły roboczej dla innych państw, bez dbałości o jakiekolwiek lokalne zaplecze wyższych usług. Tak też oczywiście można, dopóki w lodówce będzie wspomniany "Mocny Full" i kiełbasa, to nie odczujemy żadnych negatywnych konsekwencji takiej polityki. Gorzej, gdy będziemy potrzebować neurologa i okaże się, że najbliższy termin wizyty to już nie 2 lata, a 15 lat. I w dodatku z Podkarpacia musimy do niego dojechać do Łodzi albo Poznania. Problemem może być także codzienny transport dzieci do szkoły z Krosna do Tarnowa.
Bogu dzięki typowy Kowalski nie odczuje braku programistów, pisarzy ani specjalistów od makroekonomii, ich nieobecności fizycznie wcale nie odczuje, po prostu nagle w tle zacznie czegoś "brakować"... Powoli okaże się, że brak paru kółek zębatych uniemożliwia pracę całej maszyny. Chory robotnik nie przyjdzie do pracy, popsuty komputer zablokuje system, a niewykształcone pokolenie (lub wykształcone nazbyt ideologicznie) przestanie rozumieć świat - tak jak miało to miejsce w Chinach podczas Rewolucji Kulturalnej. W sytuacji zagrożenia wojennego państwo potrzebuje wykształconych, inteligentnych kadr do sztabu i wywiadu, medyków na potencjalne pole bitwy, informatyków do cyberbezpieczeństwa oraz najlepszych inżynierów - konstruktorów nowoczesnej broni i wyposażenia. Ci dzisiaj pracują w Londynie i Berlinie w korporacjach oraz prywatnych klinikach, a nowych wkrótce nie będzie miał kto uczyć.
Tak, ekonomii nie da się oszukać. Możemy przez chwilę prowadzić "rewolucję", na kształt tej dowodzonej przez towarzysza Lenina i skupiać się na jednej grupie społecznej ostentacyjnie marginalizując pozostałe, ale w pewnym momencie i on zorientował się, że bez intelektualnej elity zagłodzi wyzwolonych chłopów i robotników. Potrzebował lekarzy, carskich generałów, inżynierów. Często pozyskiwał ich groźbą. Podczas marszu na Warszawę w 1920 r. życzliwi carowi oficerowie wbrew sobie dowodzili bolszewikami w świadomości, że ich klęska oznacza śmierć rodzin przetrzymywanych w charakterze zakładników. Niektóre państwa podobnie wiążą absolwentów np. studiów medycznych obligatoryjnym kilkuletnim kontraktem spłacającym nakłady na ich studia, ale zarazem gwarantującym im godną pracę i godną płacę.
Polska dziś postępuje dokładnie odwrotnie - na każdym kroku mówi swoim elitom intelektualnym (nie tylko artystycznym i politycznym, ale przede wszystkim tym powszechnym, dobrze wykształconym fachowcom), że przeszkadzają, że są niepotrzebni, że najlepiej aby wyemigrowali. I ci ludzie słuchają. Są dostatecznie przygotowani do życia na Zachodzie. Nie chcą się cofać mentalnie ani ekonomicznie na Wschód. I trudno ich za to winić.
Robią to, czego ich uczono - słuchają ze zrozumieniem i liczą. A że przy wyborach ich głosy są tak mało ważne, to ich nikt nie słucha. Bo jaki jest sens kroić program wyborczy pod garstkę neurologów, psychiatrów, onkologów, nauczycieli historii, programistów czy ekonomistów? Nie można, bo to zirytuje miliony priorytetowych wyborców, którzy nie chcą by inni mieli lepiej. A że w ostatecznym rozrachunku to dla nich będzie gorzej, to o to współczesny Lenin będzie się martwił potem. Albo i też nie. Nie bez powodu rzecznik rządu w przypływie szczerości wyznał kilka lat temu, że władza nie zatrudnia fachowców, ponieważ ci odmawiali realizacji jej programu... A po nas choćby potop...
Kazimierz Turaliński