Kreml wie, że nie dysponuje dostatecznymi środkami by samodzielnie zniszczyć Zachód. Jest w stanie zorganizować w stosunkowo krótkim czasie około miliona żołnierzy i wyposażyć ich w wozy opancerzone oraz proste czołgi, ale to nie wystarczy do pokonania sił zbrojnych zwłaszcza USA. Niestety, wcale nie musi.

Wiara w konwencjonalną przewagę NATO nad Rosją nie jest w obecnych realiach geopolitycznych mądrością, lecz naiwnością. Władimir Putin faktycznie nie zaatakuje z dnia na dzień porzucając Ukrainę na rzecz rozpaczliwej, samobójczej konfrontacji z Zachodem. Takiego scenariusza zapewne nawet przez moment nie rozważał. Priorytetem dla USA pozostaje Azja, a konflikt na Filipinach lub Tajwanie wydaje się oczywistą konsekwencją polityki Pekinu. Wtedy nie będzie miało żadnego znaczenia, czy w Białym Domu przez kolejną kadencję mieszka Donald Trump czy Joe Biden. 

Nawet, jeśli nie dojdzie do bezpośredniego starcia między mocarstwami, to chińska inwazja na same Filipiny wymusi przerzucenie w ten region znacznych sił amerykańskich, zwłaszcza że Korea Północna, uzbrojona w nową rosyjską technologię satelitarną i rakietową, również może skorzystać z osłabienia globalnej architektury bezpieczeństwa. Australia, Korea Południowa i Japonia to sojusznicy ważniejsi dla Waszyngtonu od Litwy. Dla Europy pozostaną co najwyżej 2 amerykańskie dywizje, czyli dość by bronić terytorium Estonii.

Pozostałe państwa Unii Europejskiej nie zdołają wysłać na linię Litwa – Rumunia sił nawet w połowie odpowiadających (przegrywającej) armii ukraińskiej. Brak też na tych terenach umocnień (drut kolczasty nie zatrzyma nie tylko wojsk pancernych, ale nawet pojedynczych sabotażystów) oraz na odcinku polskim większych przeszkód naturalnych. Sama przewaga ilościowa wojsk konwencjonalnych, bez użycia taktycznych głowic nuklearnych, pozwoli na przełamanie frontu, który nie będzie mógł liczyć na szybkie wsparcie ze strony zachodnich zmobilizowanych rezerw, zapewne borykających się z brakiem amunicji. Ewentualne późniejsze wyzwolenie Wilna, Rygi, Lublina i Bukaresztu może być małym pocieszeniem, jeśli zastaniemy w nich wyburzone domy oraz masowe groby. A wyzwolenie wcale nie jest pewne.

Europa musi być też świadoma konieczności walki na trzech frontach i to nie uwzględniając Azji. Sytuacja w Strefie Gazy oraz możliwy konflikt z udziałem Iranu to zapalniki dla muzułmańskich organizacji terrorystycznych oraz eksodusu uchodźców z Afryki i Azji. Kolejna fala uciekinierów to zagrożenie w pierwszej kolejności dla Hiszpanii, Grecji, Francji i Włoszech, co oznacza konieczność skupienia uwagi ich służb (w tym wojska) na basenie Morza Śródziemnego. Im więcej tam zostanie skierowanych środków i ludzi, tym mniej będzie bronić egzotycznej dla Madrytu i Rzymu Wisły.

W każdej chwili uruchomiony zostać może kocioł bałkański, jeśli prorosyjska Serbia zaatakuje Kosowo. Skierowanie sił pokojowych będzie konieczne, gdyż konflikt szybko rozniesie się na sąsiednie państwa doprowadzając do powtórki ze zbrodni wojennych lat 90. XX wieku. W tym czasie trzeci – polsko-bałtycko-rumuński front może stać się dla większości sojuszników tym mniej istotnym teatrem wojny. I trudno będzie o to kogokolwiek winić. Rosja nie urośnie nagle w nadzwyczajną siłę, jedynie powie Europie Środkowej: SPRAWDZAM! I wtedy nasze karty w konfrontacji z około milionem żołnierzy, całkiem silnym lotnictwem oraz licznymi wojskami pancernymi, mogą się okazać niewystarczające do zwycięstwa. Czy wyborcy w Polsce, Francji, Portugalii i Holandii zaakceptują śmierć np. 300.000 młodych żołnierzy oraz dwukrotny wzrost kosztów życia w zamian za utrzymanie linii San-Wisła-Narew przez rok? Jedno jest pewne – rosyjscy tak. 

Zbyt wielu Europejczyków uwierzyło w propagandę sukcesu wojennego i przeczekało czas, który trzeba było przeznaczyć na rozwój sił zbrojnych. Dziś możemy nie być w stanie tej straty nadrobić. Tymczasem Rosjanie odrobili swoją lekcję i w ostatnich dniach niszczyli bezcenne Patrioty, wyrzutnie HIMARS i czołgi Abrams. Także Ukraińcy, kierowani niezrozumiałym optymizmem, zaniedbali budowę dalszych linii fortyfikacji. Nie mają pól minowych ani przeszkód inżynieryjnych zdolnych do zatrzymania marszu wroga.

To prawda, że Zachód posiada miażdżącą przewagę nad Rosją. Ale posiada tę przewagę jedynie w aktualnym (chwilowym, siłą rzeczy zmiennym) stanie spraw, które jednak mogą w każdym momencie podążyć w złą stronę. Płonący front to nie to samo co spokojne porównywanie „na papierze” parametrów wschodnich i zachodnich jednostek pancernych. Skutki takich nagłych zmian Polacy powinni doskonale pamiętać z trzech rozbiorów, 17 września 1939 r. oraz ze zwycięstwa Stalina nad Hitlerem w 1945 r. W każdym z tych przypadków Rzeczpospolita na długo traciła niepodległość, zaś Zachód w imię pokoju był w stanie taką stratę zaakceptować. A często wręcz musiał.


Kazimierz Turaliński

 



TPL_BACKTOTOP