Często słychać głosy mówiące, że Rosji nie opłaca się okupować Polski, że to marna inwestycja i że zbyt mocni jesteśmy w partyzantce. To akurat prawda, z tym, że Władimir Putin nie jest głupcem i doskonale zdaje sobie z tej oczywistości sprawę. W obecnym stanie geopolityki wprowadzenie czołgów nad Wisłę to same koszty i żadne zyski. Podobnie jak do Ukrainy czy Gruzji...

Dlatego państwa te nie są w całości okupowane - nie warto tego robić, choć kremlowskie siły pancerne i lotnictwo bez trudu rozbiłyby w pył tamtejsze armie. Putin ogranicza się do zwalczania "faszyzmu" ukraińskiego destabilizując państwo i pozbawiając je zdolności gospodarczej oraz politycznej. To wystarcza by zwasalizować w perspektywie dekady niepokornego sąsiada, tak jak to działa w przypadku innych państw, zwłaszcza w okolicach Kaukazu.

Polska jest w gorszej sytuacji od Ukrainy. Tam do destabilizacji potrzebne było zajęcie znacznej części terytorium kraju, utworzenie V kolumny (faktycznie - wielkiej, uzbrojonej i przeszkolonej tajnej armii złożonej z lokalnych kolaborantów, najemników i oddelegowanych żołnierzy wywiadu wojskowego GRU), borykanie się z sankcjami nałożonymi przez państwa zachodnie i krytyką międzynarodowej opinii publicznej. Ale - dwa ostatnie punkty tego repertuaru są już za Rosją i zostały spokojnie przepracowane, a dwa pierwsze - w naszym przypadku nie występują. Paradoksalnie słabością Polski jest jej wyższa zamożność, mentalna bliskość z Zachodem i zaawansowanie cywilizacyjne. Mamy o wiele wyższy poziom rozwoju infrastruktury od Ukrainy, wyższy poziom świadomości politycznej społeczeństwa (TAK! wierzę w to!) i mniejszą wrażliwość na straty własne. Dlatego destabilizacja Polski to nie operacja lądowa i ciężkie walki o każdą ulicę oraz lotnisko. Do osiągnięcia tego celu wystarczy... jeden konwencjonalny nalot.

Wyobraźcie sobie, że na Warszawę, Poznań, Białystok, Katowice, Kraków, Gdańsk i Lublin spadnie po 50 zwykłych bomb... TYLKO 50! Spójrzmy na krajobraz po (bądźmy szczerzy - jak na realia wojenne bardzo skromnej i tylko jednej, trwającej może godzinę) operacji powietrznej: zniszczony Marriott, InterContinental, Rondo1, dworce - centralny, wschodni i zachodni, główne węzły kolejowe i drogowe, Sejm, Złote Tarasy, Arcadia, mosty na Wiśle, lotnisko Okęcie, Zamek Królewski, elektrociepłownia Żerań, Stadion Narodowy, Muzeum Narodowe, Muzeum Powstania Warszawskiego, do tego kilka innych budynków rządowych (pewnie Rakowiecka), centr handlowych i "przypadkiem" wielkich blokowisk. Dużo? A przecież to tylko marnych 50 bomb...

Teraz wyobraźcie sobie podobne zniszczenia w innych wymienionych miastach. Samoloty wracają do baz, i to bezpiecznie - Iskandery rozwiązały wcześniej problem naszych myśliwców. Nie, nie niszczyły lotnisk wojskowych - niby po co? Poinformowały zawczasu, że w razie poderwania maszyn te nie będą miały już do czego wracać, a straty będą o wiele większe. Taki "prztyczek" w nos zniszczyłby nas gospodarczo i społecznie. Koszt i czas odbudowy? Setki miliardów euro i lata (w praktyce - dziesiątki lat odbudowy). Naród - podzielony. Połowa Polaków wyszłaby na ulicę oczekując natychmiastowego uderzenia odwetowego (niewykonalne) a druga ukarania winnych polityki drażnienia Moskwy. Dla Unii Europejskiej i NATO stajemy się kosztownym "trupem", którego odcięcie oraz marginalizacja są warunkiem normalnego funkcjonowania wspólnoty oraz paktu.

Co zrobiliby wówczas nasi sojusznicy? Na pewno nie rozpętaliby III Wojny światowej o Polskę i nie sięgnęli po arsenał nuklearny, zwłaszcza, że stan zagrożenia przecież ustanie. Agresor oznajmił (tak jak Iran po odwetowym ostrzelaniu amerykańskiej bazy po zamordowaniu gen. Ghasema Solejmaniego), że operację uznaje za zakończoną i nie zamierza podejmować dalszych działań zbrojnych. To nie byłby początek wojny, tylko jednorazowa operacja odwetowa, czyli coś takiego, co USA robią od dekad - Kambodża, Grenada, Irak, Afganistan, Syria itp. Dla Paryża, Berlina i Waszyngtonu skutki zrzucenia "paru" bomb bez użycia broni atomowej będą możliwe do zaakceptowania w zamian za pokój. Wysyłanie wojsk lądowych to niepotrzebna masakra ludzi i strata sprzętu, a lotnictwa to powtórka z katastrofy malezyjskiego Boeinga nad terytorium Ukrainy. Korzyści z takiej operacji? Dla zachodu żadne, gdyż czynnik propagandowy nie zrównoważy niezadowolenia społecznego z powodu zabitych żołnierzy i narażenia całego świata na atomową apokalipsę. Typowi Amerykanie, Francuzi ani Niemcy nie byliby zadowoleni ze stanowczości swoich liderów, tylko wściekli na brak ich odpowiedzialności za globalny pokój.

Państwa unijne będą poważnie rozważać motywację agresora: najpewniej wielu wpływowych oficjeli podniesie zwalczanie "polskiego faszyzmu". Przecież już dziś Niemcy i Belgowie mają nas za naród wyznawców Hitlera, ponieważ nie głosowaliśmy wszyscy jak jeden mąż na partie prounijne a ostatnio dyskutujemy nawet o zakazie aborcji, do tego raz po raz ośmieszamy się wykazując zaściankowością, zacietrzewieniem i nadużywaniem służb państwowych do ścigania opozycji oraz tłumienia buntów obywatelskich.

Ukraina traci poparcie właśnie za gloryfikowanie swojego bałaganu politycznego, korupcji i sympatii nazistowskich niektórych batalionów ochotniczych (np. Misanthropic Division). Nawet podczas wystawy w Brukseli prezentowano zdjęcia weteranów walk w Donbasie z nazistowskimi tatuażami. Z tego powodu część zachodniego świata politycznego uważa, że Ukraina nie jest bez winy w konflikcie z Rosją i nie należy się do wewnętrznych sporów braci Słowian wtrącać. A kto u nas pracuje na identyczną opinię Polski? Osoby, które ogłaszają światu polski totalitaryzm i faszyzm. Te same osoby, które co drugi dzień organizują demonstracje i codziennie występują w telewizji mówiąc o tym, jak u nas brakuje demokracji i wolności... Tym samym dają alibi Rosji w razie realizacji podobnego scenariusza. Sęk w tym, że o ile w 2016 roku było to działanie histeryczne i przedwczesne, to dziś, gdy jest zasadne, przywodzi na myśl starą prawdę: nie wołaj "wilk!", bo gdy ten naprawdę przyjdzie, to nikt ci w niego nie uwierzy. Przyszedł, ale zamiast pomocy karta braku praworządnością w Polsce jest rozgrywana do oswojenia prawicowego rządu i identycznie stać się może wymówką do bierności w obliczu czegoś tak poważnego, jak akt wojny. Mało kto o tym dziś mówi, ale Polska została w 1939 roku sama też z tego powodu, że jej wcześniejsza polityka uznawana była na zachodzie za niezdecydowaną i w porywach wręcz pro-hitlerowską.

Jeśli Putin chciałby pełnej destabilizacji Unii Europejskiej oraz zniszczenia niepokornych państw satelickich dawnego ZSRR, a także wykazania bezużyteczności NATO, to wystarczy dowolny incydent (co łatwo wyreżyserować pod "fałszywą flagą"). Ostatnio było ich kilka, w tym najpoważniejszy: wykrycie przez FSB planów zamachu stanu na Białorusi i zamachu na prezydenta Łukaszenkę, co białoruscy opozycjoniści mieli rzekomo uzgadniać z Amerykanami i Polakami. Do tego dołączyło kilka doniesień medialnych o naruszeniu przez polskie lotnictwo przestrzeni powietrznej Białorusi i obecności polskich żołnierzy w pobliżu Donbasu, co ma rzekomo zwiastować próbę odbicia tych ziem. Casus belli? Ani gorszy, ani lepszy od ataku na niemiecką radiostację w Gliwicach. Zachód będzie podzielony w opiniach, będzie oczywiście protestował, ale przełknie tą gorzką pigułkę, tak jak przełknął Gruzję i Ukrainę.

Dzisiejsze wielkie protesty przeciwko faszyzacji życia publicznego stają się wodą na młyn propagandy, ale nie tam gdzie byłaby ona pożądana, czyli w Brukseli lub Berlinie. To nie Zachód pospieszy z pomocą, przeciwnie - tam uznano dziś, że Kaczyńskiemu i Morawieckiemu wystarczy zapłacić, aby pozwolili Europie w spokoju rozwiązywać naprawdę ważne problemy, czyli odbudowę gospodarki po pandemii i Brexicie. Podobnie rozegrano Węgry, które uchodziły na zachodzie za dużo bardziej radykalne od rządu w Warszawie. Tak problemy rozwiązuje Unia Europejska - płaci. Inne tradycje obowiązują na Kremlu.

Czy obecne niepokoje w Polsce stać się mogą kiedyś wymówką do działań konwencjonalnych, tak jak instrumentalnie użyto rzekomych donieckich separatystów (sponsorowanych i szkolonych latami przez GRU), krymską samoobronę, kijowski majdan czy rosyjskich obywateli zamieszkujący teren Osetii? Biorąc pod uwagę pryzmat historyczny, to pytanie chyba nie wymaga odpowiedzi. W nieaktywnym już dzisiaj KOD-zie czy również gasnącym Strajku Kobiet rosyjskiego kapitału nie ma, więc koszty wykorzystania oddolnych zrywów są tu potencjalnie o wiele niższe od tych wyreżyserowanych w innych państwach. Dziś wydaje się, że żaden konflikt zbrojny nam nie grozi, ale jeszcze kilka dni temu przy ukraińskiej granicy było bardzo gorąco. Władimir Putin ściągnął pod nią niemal 150 tys. rosyjskich żołnierzy, czyli około 3 razy więcej niż liczy stan wszystkich jednostek liniowych Wojska Polskiego. To beczka prochu, która w każdej chwili może się spotkać z jedną iskrą, a jak już wiemy, Rosja do przesunięcia strefy zgliszcz i poszerzenia buforu bezpieczeństwa znacznie utrudniającego udzielenie pomocy Ukraińcom wcale nie potrzebuje powtórki z pochodu bolszewickich hord na Warszawę. Wiemy, że do tego wystarczy dziś marne 50 bomb. To dużo mniej, niż spadło na Donbas.


Kazimierz Turaliński



TPL_BACKTOTOP