Na Zachodzie duże wzmożenie podatkowe. W mediach doniesienia, że krezusi rok w rok dodają do swych majątków miliardy, a w podatkach płacą liche miliony. Pod pręgierzem za „optymalizację” stają wielkie korporacje, fundusze i właściwie prawie każdy, kto nie boi się stawać w szranki z państwem.
Kilka lat temu w USA obowiązywać miało 97 tytułów podatkowych i obowiązkowych opłat, np. za przejazd autostradami zbudowanymi ze środków publicznych. Jest ich coraz więcej, bowiem rządy chciałyby mieć większą moc sprawczą, lecz walczą jednocześnie o głosy wyborców.
Im zatem większe poplątanie w przepisach i im więcej podatków, tym dla władzy lepiej, ponieważ obywatel nie jest w stanie ocenić, czy państwo skubie go z umiarem, czy łupie go bez litości i sensu. Zbełtanie ma też dla władz niedobre skutki – w mętnym nurcie ukryć się mogą przed fiskusem wielkie ławice drobnych rybek, ale przede wszystkim liczne kaszaloty i żarłacze.
Wielcy płacą mało, bo mają na doradców
Ktoś w amerykańskim urzędzie podatkowym IRS nie zdzierżył i przesłał mnóstwo poufnych dokumentów do serwisu „ProPublica”. Paczki z informacyjną kontrabandą musiały być duże, jako że papiery dotyczą tysięcy najbogatszych Amerykanów i ich deklaracji podatkowych za ponad 15 lat. Media mają używanie, ale sporo Jankesów nie zwraca na ten szum uwagi, żyjąc nadzieją, że kiedyś i oni zdobędą fortuny i rozpoczną swoje wielkie bitwy z IRS.
Jeff Bezos, założyciel Amazona, wtedy już multimiliarder, a dziś najbogatszy człowiek świata, nie zapłacił w 2007 r. ani centa w podatkach dochodowych. Powtórzył to w 2011 r. Ten sam wyczyn był w 2018 r. udziałem drugiego na globalnej liście krezusów Elona Muska. Kolejny miliarder, inwestor giełdowy i filantrop George Soros nie zapłacił podatku dochodowego przez trzy lata z rzędu.
Magazyn Forbes zestawił dane, z których wynika, że wartość majątków 25 najbogatszych Amerykanów wzrosła od 2014 do 2018 r. łącznie o 401 miliardów dolarów. Według IRS, w ciągu tych pięciu lat ci sami ludzie zapłacili razem 13,6 miliardów dolarów podatków. Uiszczona kwota bezwzględna robi wrażenie, ale stopa podatkowa to maciupkie 3,4 proc.
Amerykański Instytut Podatków i Polityki Gospodarczej (ITEP) opublikował w kwietniu 2021 r. dane pozyskane z raportów przekazywanych na giełdę nowojorską, że 55 wielkich korporacji z USA nie tylko nie zapłaciło w 2020 r. ani centa CIT, ale część z nich uzyskała także zwroty z tytułu podatków zapłaconych w poprzednich latach. Firmy te uzbierały razem 40, 5 mld dol. zysku brutto, ze zwrotów odzyskały 3,5 mld dol., a w rezultacie efektywna stopa opodatkowania całej tej grupy, w której są m.in. AMD, Nike, FedEx, Salesforce.com, wyniosła nawet nie zero, ale minus 8,6 proc.
Wszystko odbyło się zgodnie z prawem, bo firmy skorzystały z najrozmaitszych tytułów do odliczeń i ulg. Gdyby miały zapłacić federalny podatek CIT w nominalnej wysokości, musiałyby odprowadzić do IRS 8,5 mld dol. Ponieważ część z nich otrzymała również zwroty, to w efekcie zamiast zasilić fiskusa, otrzymały od niego wsparcie w wysokości 12 miliardów, średnio po 218 milionów dolarów na firmę. Trzeba wskazać, że analiza ProPublica dotyczyła wyłącznie podatku federalnego, a są jeszcze podatki stanowe i lokalne. Tylko dwa stany – Wyoming i Karolina Południowa nie obciążają firm, ani CIT, ani podatkiem od przychodów brutto (obrotowym).
W tym samym okresie majątki typowych amerykańskich czterdziestolatków urosły po opodatkowaniu statystycznie o 65 tysięcy dolarów. Był to głównie skutek wzrostu cen domów. Ponieważ jednak podstawowym źródłem dochodów tej grupy są pensje, to w tym samym okresie zapłacili 62 000 dolarów podatków, więc w tym ujęciu wyszli na zero.
Wielki mag inwestycji Warren Buffett narzekał swego czasu, że płaci mniej podatków niż jego sekretarka. W latach 2014-2018 majątek „Wyroczni z Omaha” (The Oracle of Omaha), jak go zwą w Stanach, wzrósł o 23,8 mld dol., a „Propublica” wytyka, że łączny zysk wykazany przez niego za ten okres wynieść miał jedynie 125 mln dol. Zapłacony przez Buffetta podatek wyniósł łącznie 23,7 mln dol., a więc efektywna stopa podatkowa w wysokości 0,1 proc. stała się niewidoczna.
Czy zatem, pomijając najzwyklejszych oszustów i przestępców podatkowych, Warren Buffet miałby być niedoścignionym mistrzem ciuciubabki z fiskusem? Sugestia jest nietrafna. W niedawnym oświadczeniu wyjaśnił, że pobiera niewygórowane wynagrodzenia, a cały jego majątek to akcje, które nie podlegają opodatkowaniu dopóty, dopóki nie zostaną przez niego sprzedane. A że nie sprzedaje, to fiskusowi winien jest relatywnie mało.
Buffett, Gates, Soros i inni wyręczają rządy, którym w głowach głównie kolejne wybory
Zasadnicze pytanie brzmi zatem, czy dobrze byłoby, gdyby 91-letniego Buffetta obciążać podatkami, ile tylko wlezie przez całe jego dorosłe życie?
Najważniejszym aktywem nestora jest holding Birkshire Hathaway (BH). Do 1955 r., kiedy nastąpiła fuzja, Berkshire i Hathaway były dwiema różnymi przędzalniami bawełny z Massachusetts, założonymi dobrze w XIX wieku. W 1965 r. połączoną już firmę kupił Buffett, zaprzestał przędzalnictwa i stworzył z niej holding, pod którego dachem leczył, pielęgnował i sprzedawał z zyskiem kolejne spółki.
W 1980 r. akcje holdingu klasy A kosztowały 275 dolarów i przez 40 lat zdrożały (Uff!) 1500-krotnie. W połowie czerwca kapitalizacja BH wynosiła 638 mld dolarów. Buffett mógł dokonać podziału akcji klasy A, tzw. splitu, ale nigdy tego nie zrobił. Swym przyjaciołom wysyła ponoć kartki urodzinowe z życzeniem „Obyś dożył dnia splitu Berkshire”, czyli obyś żył wiecznie. Upór w tej sprawie tłumaczy obroną holdingu przed napływem drobnych spekulantów i giełdowych partaczy, dla których zakup nawet jednej akcji byłby wydatkiem wielokrotnie przekraczającym ich zdolności finansowe. Dla nich stworzył ćwierć wieku temu akcje klasy B, które kosztują obecnie ok. 280 dolarów.
Ogromne sukcesy biznesowe przynoszą niekiedy przedziwne skutki. 4 maja 2021 r. giełda Nasdaq przestała ogłaszać notowania akcji Berkshire Hathaway klasy A. Zawiesiła przekazywanie ich bieżących cen, ponieważ znowu podrożały i ich cena doszła do 421 420 dolarów. Za decyzją władz giełdy nie kryły się jakieś czynniki ekonomiczne lub kwestie formalne, lecz uwarunkowania techniczne. Nasdaq używa kompaktowego 32-bitowego formatu komputerowego, a ceny podawane są z dokładnością do czwartego miejsca po przecinku. W sekwencji zer i jedynek najwyższa liczba w formacie 32 bitów to 2 do 32. potęgi minus 1, tj. 4 294 967 295, a więc jeśli postawić przecinek po czwartej cyfrze od końca otrzymujemy– 429 496,7295. Tego majowego dnia notowania przekroczyły poziom 98 proc. tej wartości i zgodnie z obowiązującymi regułami giełda musiała wstrzymać ich publikację. Ogłoszono, że problem zostanie rozwiązany w ciągu dwóch tygodni. Nawet komputery musiały pokłonić się przed maestrią Buffeta w podnoszeniu wartości spółek i zdobywaniu zaufania rynku.
Wielki starzec zdaje się nie dowierzać zdolnościom rządów do racjonalnego wydatkowania środków pozyskiwanych z podatków w najlepszym podobno interesie społeczeństwa. Bardziej ufa sobie i stworzonym przez siebie pięciu fundacjom filantropijnym. W 2006 r. zadeklarował, że pozbędzie się 99 proc. swojego majątku netto. Był wówczas posiadaczem 475 tys. akcji BH. W końcu czerwca przekazał na cele dobroczynne kolejną ich pulę wartą 4,1 mld dolarów i pozostała mu około połowa tych akcji w liczbie 238 624. „Rozdał” więc do tej pory swój majątek wart 41 mld dol.
Paradoks polega na tym, że w roku ogłoszenia tej obietnicy fortuna Buffetta miała wartość 42 mld dolarów, a dziś jego majątek netto to 100 miliardów. Oddał pieniądze „na biednych” oraz na inne cele i ma ich po tym harakiri dwa razy więcej. Zaprzeczył regule, że zjeść ciastko i mieć ciastko, to niemożliwe. On zjadł ciastko, a na talerzyku leży teraz jeszcze większe. Mówi się, że państwo też tak umie, bo jeśli redystrybuuje, to zwiększa dochody pewnych grup społecznych i powiększa przez to popyt na pewne grupy towarów i usług. Jeśli zaś inwestuje w edukację, infrastrukturę oraz badania i rozwój, to jakby sypało nawóz pod przyszły wzrost, a zwłaszcza rozwój.
Ale Buffett i jemu podobni, np. Gates i jego była żona, rozsiewają te nawozy lepiej niż większość obecnych polityków sprawujących rządy. Ludzie wielkich i prosperujących interesów mają też tę wielką przewagę nad premierami i parlamentarzystami, że tworzą niezbędne wartości materialne i ponoszą za swą działalność rzeczywistą odpowiedzialność, która różni się zasadniczo od odpowiedzialności politycznej za nieudane, nieprzygotowane i po prostu błędne rozwiązania
Nie możemy jednak oprzeć koniecznej (bo oczekiwanej przez większość) redystrybucji na filantropii, ponieważ biznesmenów-bogaczy jest mnóstwo, ale Buffett, Gates i im podobni to wyjątki od przykrej i powszechnej niestety reguły chowania wszystkiego dla siebie.
Podatki to dżungla, w której dobrze żyją tylko silni
Podatki to zło konieczne. Zło tym większe, im bardziej skomplikowane i niejasne przepisy, im więcej możliwości ich karkołomnych interpretacji, im agresywniejszy fiskus i im mniej kompetentne i nierychliwe sądy gospodarcze. Jedyne, czego moglibyśmy oczekiwać i spotkać się aplauzem to wydatne ograniczenie liczby tytułów podatkowych i pozostałych danin oraz doprowadzenie do pełnej czytelności przepisów w tej mierze. Jest inaczej, więc unikanie podatków związanych z biznesem, w slangu politycznej poprawności zwane optymalizacją podatkową, jest powszechne.
Zmniejszenie ciężaru podatkowego nie wchodzi w grę, bo nie ma na to zgody większości wyborców. Nie chodzi przy tym o zawiść, że oni raczą się kawiorem, a my – prawie stale jesteśmy na debecie. Najbiedniejsi nie wiedzą nawet, co to kawior, a średniacy marzą po nocach, żeby doszlusować do elity.
Narastają jednak równocześnie oczekiwania, że ktoś coś dla nas zrobi lub zbuduje, coś nam załatwi, np. bezwarunkowy dochód, Harvard dla wszystkich i świetne szpitale bez żadnej kolejki, coś wpłaci na konto, np. 1000+ lub dwudziestą emeryturę. Tym ktosiem ma być rząd, który pieniądze z podatków i pożyczek, przy czym te drugie trzeba w końcu zwrócić lub zredukować za pomocą inflacji bijącej przede wszystkim w biedaków i średniaków.
W kwestii podatkowej powstaje błędne koło” – chcemy od rządów coraz więcej, byle płacili za to ci inni. Pytani o „innych” wskazujemy na Bezosa, Zuckerberga, Muska, czy Buffetta oraz na banki i ogromne korporacje, np. Amazona czy Google. Jednak wielkie firmy nie udźwigną nawet ułamka ciężaru naszych oczekiwań redystrybucyjnych, a dociskanie mniejszych firm to zanik miejsc pracy. W konsekwencji gros podatków płacą tzw. zwykli ludzie.
Jeśli przetrzebić gigantów podatkami, to kto stworzy nam taki sklep jak Amazon, takie algorytmy, jak Google i Facebook, kto da nam auta elektryczne i osobiste loty w kosmos? Kto wymieni firmę państwową spoza sektora surowcowego z wielkim sukcesem biznesowym i finansowym na koncie tudzież wieloletnią historią? Nikt, bo takich w świecie nie ma.
Wielkie pieniądze mnożące się w biznesie nie są przejadane i nie leżą bezczynnie na rachunkach. Ogromna większość inwestowana jest z nadzieją na rozwój głównego interesu i /lub posyłana jest na zarobek na giełdę, do funduszy inwestycyjnych, na rynki obligacji i instrumentów pochodnych… Dzięki tym przepływom gospodarka kręci się kołem, chociaż z powodu kiepskiego „wyważenia”, „wycentrowania” – jak mawiają rowerzyści, wpada bardzo często w dygot, drgania, a od czasu do czasu w wielkie wstrząsy.
Najpierw gąszcz podatkowy wytrzebić
Wielkie pieniądze są w kontrze do niezwykle silnego u ludzi poczucia sprawiedliwości, ale tuż obok funkcjonuje postawa egoizmu. Nie ma w tym sprzeczności – egalitarni, tzn. równościowi, jesteśmy wówczas, gdy inni mają od nas więcej, elitarni, gdy bronimy swego stanu posiadania. Wbrew pozorom drabina dochodowo majątkowa jest bardzo wysoka, nawet jeśli pominąć jej górne szczeble, a więc każdy atak na „nasze” spotyka się z zaciekłą obroną. W rezultacie „urawniłowka” dochodowa nie wchodzi u homo sapiens w jakąkolwiek rachubę, choć spory na tym tle są jak ruchy tektoniczne, które nie ustaną dopóty, dopóki kula ziemska nie wystygnie.
Taki powinien być najogólniejszy punkt wyjścia do dyskusji o podatkach, co oczywiście sprawy nie załatwia. Rozdwojenia „egalitarny – elitarny” będącego jednym z najważniejszych elementów mentalnego kręgosłupa współczesnych ludzi nie da się jednak zbyć, ot tak sobie.
Od początków XX wieku jesteśmy w świecie zachodnim na etapie partaniny podatkowej polegającej na klajstrowaniu każdej nowej, prawdziwej, a niekiedy wydumanej, dziury lub skazy w systemie społeczno-gospodarczym dwuskładnikową szpachlą fiskalną. Z jednej strony wprowadzane były (i są) tabunami nowe tytuły podatkowe (u nas ostatnio np. domiar cukrowy, teraz deszczowy), a z drugiej – jeszcze liczniejsze ulgi, zwolnienia oraz świadome i przypadkowe dziury ustawowe umożliwiające różne, w tym zupełnie przeciwstawne, interpretacje tego samego przepisu.
Nikt zdrowy na umyśle nie zaproponuje systemu doskonałego, bo w przypadku przymusowego zaboru taki nie istnieje, ani nie podoła takiemu zadaniu w paru akapitach. Jedno nie ulega jednak wątpliwości – właściwy kierunek to likwidowanie przeważającej liczby obecnych podatków, dopracowywanie kilku głównych danin i upraszczanie systemu do tego stopnia, aby zawód doradcy podatkowego wziął i zanikł.
W tym świetle, nie słyszałem przez ostatnie kilkanaście lat tak durnej propozycji, jak obietnica dosypania amerykańskiemu IRS dziesiątek miliardów dolarów, bo nie radzi sobie z obrabianiem deklaracji oraz wychwytywaniem przestępstw i omyłek na niekorzyść rządu. Amerykański system podatkowy to koszmar. Znawcy kłócą się jedynie, który straszniejszy: amerykański czy indyjski.
Z formalnego punktu widzenia Kodeks Podatkowy USA liczył w 2014 r. „jedynie” 2600 stron i milion słów, nieco mniej niż wszystkie tomy Harry’ego Pottera wydane do tego roku. Jednak przepisy podatkowe pojawiają się niemal w każdej nowej ustawie, jako tzw. wrzutki i w dodatku obowiązuje tam common law, czyli prawo precedensu, więc każdy wydany wyrok może być podstawą do dalszego rozstrzygania. Prawdziwa objętość amerykańskiego prawa podatkowego to rozmiary wydawnictwa pt. „Standard Federal Tax Reporter”, które w 2014 r. liczyło 70 000 stron.
Czujność zachowywać trzeba w dzień i w nocy – w latach 2001-2012 dokonano 4680 zmian w Kodeksie Podatkowym USA, co oznacza średnią w liczbie jedna zmiana dziennie. Mam nadzieję, że Czytelnicy nie wierzą, bowiem byliby w błędzie, że przez ostatnie lata zmieniło się tam na lepsze. Niechby dosypano IRS nawet dwie setki miliardów do rocznego budżetu, to i tak tego gąszczu nikt nie rozplącze. Najpierw trzeba gąszcz wytrzebić.
Abstrahując od konkretnych rozwiązań i szans ich wdrożenia, należy jednocześnie przyklasnąć inicjatywie G7 dotyczącej opodatkowania korporacji o zasięgu globalnym i podkładania nogi rajom podatkowym. Poparcie należy się jednak nie za treść propozycji, bowiem nie wiemy, co z niej zostanie, a za samo przystąpienie do myślenia o problemach.
Globalne problemy wymagają globalnych rozwiązań, czego warunkiem jest stabilne finansowanie. W obecnych warunkach i przez długi czas nic z tego nie wyjdzie, ale świat przyspieszył i to, co wymagało stuleci, teraz trwa jedynie dekady i krócej, więc można już szykować projekty. Nie upieram się, że tzw. podatek Tobina, czyli obciążanie groszową opłatą każdego przepływu środków jest pomysłem najlepszym, ale za to prostym i w obecnych warunkach do bezproblemowej realizacji. Obciążałby najbardziej aktywne i rozwinięte i najbogatsze państwa oraz społeczeństwa, więc spełniony byłby postulat równościowy w kontekście wielkich i bardzo niekorzystnych dla świata dysproporcji Północ- Południe.
Na koniec napomnienie. Historia brytyjskich podatków Stephena Dowella od czasów przed najazdem Normanów do końca XIX wieku liczy cztery grube tomy, dodajmy do tego US Tax Code i ambaras staje się niewyobrażalny.
Nie dokonamy jednorazowej rewolucji, nawet jeśli byłoby na to przyzwolenie, ponieważ wiemy, że jej skutki byłyby straszne. Musimy próbować kolejnych i kolejnych rozwiązań zdążających w kierunku prostoty i przejrzystości, nawet jeśli będziemy błądzić, byle robić to od zaraz, nie czekając na objawienie, które nie nadejdzie.
Jan Cipiur