Uczymy się, potem pracujemy, często robiąc cały czas to samo. I to się zmienia. Czego się dziś uczyć, żeby starczało na dobre życie i dawało satysfakcję z pracy? Zgody jeszcze nie ma – wiadomo tylko, że uczenie nie kończy się za młodu, stając się nieuchronnie skaraniem dożywotnim.

Duński fizyk-noblista uznał swego czasu przytomnie, że snucie przewidywań jest trudne, zwłaszcza jeśli dotyczą przyszłości. Zgodnie z jego sugestią nie warto tracić energii na modelowanie przyszłego zapotrzebowania na umiejętności. Zauważmy jednak, że gdyby było to potrzebne to łatwiej przyjdzie doktorowi nauk wyuczenie się stolarki niż frezerowi po gimnazjum i kursie obliczanie trajektorii rakiet. W każdym wymiarze społeczeństwo korzysta na wzroście odsetka najlepiej wykształconych, więc odsetek ten powinien dążyć do wartości granicznej. Na szczęście, to co pożyteczne dla ogółu idzie w parze z korzyścią osobistą.

Jaison R. Abel i Richard Deitz – zastępcy wiceprezesów nowojorskiego oddziału Rezerwy Federalnej – od długiego czasu zajmują się indywidualnymi korzyściami ekonomicznymi płynącymi z posiadania przez Amerykanów wyższego wykształcenia. Ich najnowsze badania wskazują na lekki spadek w związku ze wzrostem kosztów zdobywania wiedzy uniwersyteckiej, jednak w dalszym ciągu inwestycja w studia jest ze wszech miar opłacalna i zwraca się bardziej niż sowicie. Stopa zwrotu (rate of return) z uzyskania dyplomu licencjata (bachelor) wynosi 14 proc. i jest dwukrotnie wyższa od zwrotu z długoterminowej inwestycji w akcje (7 proc.), o obligacjach nie wspominając (3 proc.).

Korzyści z posiadania wiedzy na poziomie uniwersyteckim bardzo wyraźnie wzrosły wraz z boomem technologicznym lat 90. XX wieku. Stopa zwrotu wspięła się wtedy na poziom aż 16 proc., podczas gdy w latach 70. XX wieku, gdy o bogactwie narodów decydowała jeszcze szybkość taśm montażowych i siła mięśni górników, wynosiła 8 – 9 proc.

W ostatnich kilku latach statystyczny absolwent po licencjacie zarabiał w USA rocznie 78 tys. dol., podczas gdy jego kolega/koleżanka tylko ze świadectwem szkoły średniej jedynie 45 tys. dol. Statystyczna premia za ukończenie studiów wyższych to zatem ponad 30 tys. dol. rocznie – równowartość niezłego samochodu. W ujęciu względnym premia jest równa 75 proc. zarobków po szkole średniej.

Z uwagi na różnorodne czynniki zakłócające (chociażby kierunek studiów, czy jakość kształcenia ze względu na plusy/minusy kadry akademickiej), powyższe dane mają charakter orientacyjny. U nas powiedziałoby się, że są „spod grubego palca”, a tam, że spisane zostały „na odwrocie koperty”. Jednak bez względu na liczby i wartości, w przypadku znakomitej większości absolwentów dyplomy są warte swojej ceny. Mowa o większości, ponieważ jak zawsze i wszędzie, są wyjątki. Z badania tej samej dwójki sprzed 5 lat („Do the Benefits of College Still Outweigh the Costs?”) wynikało, że ok. 1/4 amerykańskich licencjatów nie uzyskuje żadnego zwrotu ze swojego wykształcenia.

Dobre lub niezłe szanse na przyszłość dla ludzi wykształconych nie budzą na ogół większych wątpliwości. Niepokój, a nawet strach dotyczy perspektyw przeważającego w strukturze odsetka osób co najwyżej z dyplomem szkoły średniej, którzy zarabiają głównie siłą mięśni. Jednak rysowane powszechnie obrazy niedalekiej przyszłości zdominowanej przez wyzwolone spod władzy człowieka komputery, automaty, roboty, co oznaczać ma niedostatek, a nawet brak zajęć dla ludzi, nacechowany jest prawdopodobnie nie dość refleksyjną autosugestią rysowników. Rozwój nie musi się wiązać z wykluczającym zatrudnienie wzrostem wydajności.

Wydajność rośnie wraz z postępem i spada wraz z nowymi potrzebami

Przez tysiąclecia niezwykle wydajna była np. działalność farmaceutyczna. Starowiny z ostatniej chałupy za wsią, szamani, czarodzieje leczyli wszelkie choroby ziołami i czym innym się dało, zaś w miastach różnej maści cyrulicy, balwierze, pigularze i na końcu hierarchii medycy, rzadcy jak złote samorodki. Prawda, że wielu nie przeżywało terapii, ale ludzkość jednak nie wymarła, choć było tych speców od leków i zdrowia mało.

Dziś wynajdywaniem i komponowaniem lekarstw zajmują się na świecie setki tysięcy, jeśli nie miliony. Jak podawała National Science Foundation, w samych USA, w laboratoriach firm farmaceutycznych i medycznych pracowało w 2013 r. 117 tys. osób. Przez większość historii życie nie było w cenie, a ludzkość nie miała interesu w zatrudnianiu rąk koniecznych do harówki i wojaczki w dziedzinie o niewielkich perspektywach, z powodu małej skuteczności metod i środków leczniczych.

Są też argumenty bardziej udokumentowane i mniej anegdotyczne. W 1903 r., czyli zaraz po utworzeniu firmy, 100 osób zatrudnionych wówczas w Ford Motor Company wyprodukowało 1700 samochodów w trzech różnych modelach. Na głowę pracownika wypadło zatem aż 17 „wozidełek” rocznie. W 10 lat później fabryki Forda opuściło już 260 tys. pojazdów, zatrudnienie wzrosło do 13 tys. osób, ale na jednego pracownika przypadało aż 20 aut. Wiadomo, że był to dobroczynny skutek rewolucji w organizacji procesu produkcyjnego.

Po stu latach, licząc ciągle per capita, mamy wydajnościowy regres. Wg Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Samochodowych ACEA, w 2013 r. statystyczny pracownik zatrudniony bezpośrednio w unijnym przemyśle samochodowym produkował rocznie „zaledwie” 7,11 pojazdów. W Hiszpanii wskaźnik był najwyższy: 16,48 samochodów rocznie. Dwuipółkrotnie niższy (7,08) był wynik w Niemczech. Różnicę przypisywać można klasie i jakości audi, bmw lub mercedesów w porównaniu z seatami – im wyższa półka, tym więcej trzeba uzdolnionych i wytrenowanych rąk do skomplikowanej, uważnej i wymagającej pracy.

Postęp trwa, jest coraz szybszy, ale wydajność sektora samochodowego wyraźnie przez lata spadła. Stało się tak m.in. wskutek rosnących wymagań i aspiracji. Ludzie chcą mocnych silników, nie mogą się obyć bez klimatyzacji i mnóstwa gadżetów. Wymaga to większego wkładu pracy i coraz bogatszej wiedzy pracujących. Wszędzie postępuje informatyzacja, automatyzacja, robotyzacja, ale nadal najwyższą jakość skomplikowanego produktu złożonego z tysięcy elementów, zapewnia sprawny człowiek. To się będzie zmieniać, ale nie w takim tempie, by nie było czasu na przygotowanie się do zmiany.

Podejście Amazona

W samych Stanach Zjednoczonych Amazon zatrudnia 300 tys. osób. Pod względem liczby pracowników żadna firma nie dorównuje w USA sieci Walmart z ok. 1,5 mln pracowników i kasjerów w sklepach, ale Amazon jest drugi.

Kto był choć przez rok pracodawcą wie doskonale, że co pracownik, to jakiś kłopot, ale także szansa. Największym wyzwaniem Amazona jest dzisiaj dostosowanie umiejętności pracowników do nowych lub spodziewanych potrzeb skrywających się tuż za rogiem.

Mierząc się z nimi firma ogłosiła, że jedna trzecia personelu, czyli 100 tys. osób przejdzie w najbliższych latach przez program nauczania ukierunkowany na podniesienie ich umiejętności technicznych. Przez 6 lat wydanych zostanie na to ok. 700 mln dolarów, czyli ok. 7000 dolarów na osobę. Szkolenia to żadna nowość, jednak inicjatywa jest nowatorska, bo nie chodzi o dominujące do tej pory szkolenia biznesowe i marketingowe.

Program ma wymiar czysto praktyczny – firma dostrzega, że nie nadąży za pochodem technologicznym dokonującym się u niej i na zewnątrz, bez pracowników coraz lepiej czujących się w świecie bajtów, bitów, gigaherców oraz maszyn napędzanych i karmionych informatycznym hurkotem i jazgotem jak mózg ludzki krwią i tlenem. W Amazonie nie wiedzą dokładnie, jakiej wiedzy i umiejętności będzie potrzebował ich pracownik w nieodległej przyszłości, więc zakładają, że stawiać będą na te programy, które potwierdzą swą praktyczną przydatność i skuteczność.

Nacisk kładziony będzie jednak na rozwijanie wiedzy na polu zwanym STEM (Science, Technology, Engineering and Math), czyli z grubsza – politechnicznym. Potwierdzeniem słuszności tej drogi jest rosnące lawinowo zapotrzebowanie na ludzi poruszających się w świecie IT i automatyzowanych procesów. Wystarczy spojrzeć na wizualizację zmian struktury kadrowej w Amazonie. W latach 2014 – 2018 wskaźnik wzrostu liczby osób ze słowem „robotyka” w nazwie stanowiska wyniósł niemal 3100 proc.

Co istotne, biegłości w przymiotach STEM wymagają nie tylko stanowiska postrzegane jako „techniczne”. Nie obywa się bez nich również obecny analityk biznesowy, specjalista od marketingu, czy kierownik projektu. W początkach istnienia firmy, żeby zadowolić kierownika w Amazonie, wystarczyło umieć jeździć i operować wózkiem widłowym lub czytać etykiety. Dziś trzeba móc współpracować z robotem, a żeby to szło jak trzeba, należy wiedzieć jak ten robot działa. Coraz więcej jest tzw. co-botów (collaborative robots), czyli robotów zaprojektowanych do współpracy z człowiekiem w wykonywaniu zadań, np. do sprawdzania sprawności długich linii produkcyjnych, do manipulowania ciężkimi elementami w nieprzewidziany wcześniej sposób, itd.

Pracownicy powinni też coraz lepiej umieć wykorzystywać lub przynajmniej poruszać się w otoczeniu nowinek na polu sztucznej inteligencji. Pojawia się „Internet rzeczy”, za rogiem jest transmisja 5G, drukarki 3D zaczynają być jak bułki z masłem, coraz częściej u góry bzyczą drony. Za kilka lat także w Polsce tłumaczenie, że ktoś nie umie korzystać np. ze smartfona lub nie wie jak poradzić sobie z nowym programem komputerowym, będzie równie wykluczające jak kiedyś analfabetyzm.

Polskie wyzwania edukacyjne – szkoły zawodowe to pułapka

Niestety, bo wiele wskazuje, że to błąd spowodowany myśleniem szablonowym, zaczyna w Polsce przeważać przekonanie, że w związku z brakami tzw. fachowców na rynku pracy, należy przywrócić rangę szkół zawodowych, które nauczą młodych wiercić, murować, szyć, tkać, wymieniać korki oraz spawać i lutować. Zdarzają się wcale nierzadko kuriozalne opinie, że przesadzamy z kształceniem magistrów, a optymalna proporcja była w PRL, kiedy wykształcenie wyższe miało 6,5 proc. społeczeństwa (w 1988 r.). Na szczęście Polacy mają wysokie aspiracje i w 2015 r. wyższe wykształcenie miał co piąty Polak w wieku 25 – 64 lata.

Są uzasadnione narzekania na poziom wiedzy licencjatów i magistrów, zwłaszcza tych po niewydarzonych uczelniach prywatnych działających jak wczesnokapitalistyczne manufaktury, ale są równie słuszne głosy, że nikomu nie zaszkodził jednak przedłużony za młodu kontakt z książką, podręcznikiem i wykładowcą. Poza wszystkim, ludzie zasługują na znacznie więcej niż wywijanie śrubokrętem i analizę fotek i filmików z Instagrama.

Szanse dzieci, młodzieży i całego społeczeństwa niedalekiej i odleglejszej przyszłości będą rosły wraz z ich dobrym przygotowaniem ogólnym uczącym logicznego myślenia, rozpoznawania związków przyczynowo-skutkowych i wnioskowania. Bardzo silną stroną powinna stać się wiedza ścisła, w tym umiejętności matematyczne. Sztuki plastyczne, muzyczne, literatura nie mogą być przystawką lub deserem dla nielicznych, bo jakaż to przyjemność żyć w tłumie kulturalnych prymitywów. W dobie nieograniczonego dostępu do informacji warto wyrzucać z programów nauczania obszary wiedzy uczonej pamięciowo, w rodzaju dokładnych lat urodzin i śmierci Mickiewicza albo pocztu królów bez względu na ich dokonania i zasługi lub klęski. Zaoszczędzony czas można wykorzystać na solidny moduł zapoznawania się z technologiami.

Młody, 18-letni czy 19-letni człowiek z taką podbudową może pójść na każde studia kierunkowe, ale też uczyć się całe życie, niezależnie od tego, czy skończył edukację na tym etapie, czy poszedł dalej, lecz uznał poniewczasie, że socjologia to nie to i woli być chemikiem.

Prognozowanie odbywać się powinno w oderwaniu od bieżących uwarunkowań, bowiem w przyszłości będą inne. Na podstawie długofalowych kierunków rozwoju cywilizacyjnego tezę o potrzebie, czy nawet konieczności intensyfikacji szkolnictwa zawodowego należy odrzucić. Jest to droga prowadząca do wielkich kłopotów. Szkoły zawodowe to pułapka, w której za parę dekad mogą utknąć miliony.

Jest i będzie miejsce dla wirtuozów igły, śrubokręta, młota kowalskiego czy spawarki, ale takie i takich liczyć się będzie w dziesiątkach tysięcy, nie milionach, a ich talenty wypłyną na wierzch bez udziału szkoły zawodowej.

Zawody będące podstawą ekspansji przemysłowej zanikają wprawdzie w wyniku zmian procesów technologicznych, automatyzacji, robotyzacji, a zwłaszcza informatyzacji zmierzającej ku sztucznej inteligencji, ale człowiek pozostanie potrzebny, choć używa i używać będzie bardziej umysłu niż rąk i siły. Praca będzie, ale jej charakteru dziś nie określimy, tak jak w XIX wieku nie wiedzieli, że za jakiś czas pojawi się duży popyt na kierowców lub pilotów. Jeśli nie będzie innej pracy, można i będzie się trzeba zająć sprzątaniem „z głową” (a nie miotłą) bałaganu czynionego na Ziemi przez tysiące lat przez człowieka.

Pożytecznych dla siebie i ogółu zajęć można mieć bez liku, byle zdawać sobie sprawę, że są w bezpośrednim zasięgu. Jest jednak warunek – człowiek bez szkół umie w czasie wolnym głównie pluć i łapać, człek wykształcony wie natomiast, że może się także po głowie podrapać.


Jan Cipiur

 



TPL_BACKTOTOP