Silna gospodarka oparta na innowacyjnym przemyśle nie jest celem samym w sobie, lecz narzędziem do zbudowania państwa zapewniającego wspólnocie narodowej bezpieczeństwo i dobrobyt oraz sprawiedliwość, oznaczającą nie tylko wymiar prawny, lecz także więź bazującą na solidarności między członkami wspólnoty.
Cel piękny, ale droga prowadząca ku niemu jest trudna, wyboista i niebezpieczna. Wymaga nie lada determinacji zarówno rządzących elit, jak i społeczeństwa. Splot czynników o charakterze wewnętrznym oraz zewnętrznym, na który się składają m.in. otoczenie międzynarodowe, położenie geograficzne, aspekty cywilizacyjne i demograficzne, zasoby naturalne oraz kwestie religijne, może ułatwić bądź piekielnie utrudnić realizację tego zadania. Złożoność materii w oczywisty sposób warunkuje odpowiedź, dlaczego tak niewiele wspólnot politycznych może poszczycić się sukcesem na tym polu? Warto i trzeba jednak próbować, gdyż to jedyna droga, by zbudować silny i bezpieczny organizm państwowy.
Postawa elit
Niezbędna jest właściwa strategia – wyznaczenie celów oraz sposobu ich realizacji. Kluczowa w tym zamiarze jest postawa elit, które muszą się trzymać ściśle obranej ścieżki bez względu na dzielące je afiliacje polityczne i środowiskowe. Jest to tym ważniejsze, że proces industrializacji trwa długo i jego ramy czasowe zdecydowanie wykraczają poza ramy kilkuletnich – z reguły – kadencji parlamentarnych. To pierwsza przeszkoda, o którą łatwo się potknąć w ustroju demokratycznym. Drugi warunek – nie ustępujący w skali ważności pierwszemu – stanowi cnota cierpliwości. Wraz z przyspieszeniem tempa życia, nastaniem kolejnej rewolucji technologicznej i w dojmującej atmosferze ogólnego przebodźcowania, że chcemy rezultatów tu i teraz, od razu. Tak się oczywiście nie da.
Znamy przykłady państw, które wydobyły się o własnych siłach z niedostatku i technologicznego zacofania. Można tu wskazać w szczególności dwa azjatyckie kraje: Japonię i Koreę Południową.
Oba państwa zastosowały metodę Alexandra Hamiltona, jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki. Polegała ona na polityce obrony „raczkującego przemysłu”. Praktyka ta stosowana była wcześniej, ale to właśnie pierwszy amerykański sekretarz skarbu nadał jej ramy teoretyczne. Postępowanie przypomina troskę o sadzonkę drzewa bądź wychowanie dziecka. Na początku ze wszelkich sił chronimy, podpieramy i się troszczymy – aż do momentu, gdy z chwiejnego drzewka wyrasta potężny dąb, a nasze maleństwo przeistacza się w dorosłego i odpowiedzialnego człowieka, gotowego się zmagać z otaczającą rzeczywistością. Esencją teorii jest ścisła obrona własnego przemysłu, od jego stworzenia aż do chwili, gdy może skutecznie rywalizować z innymi potęgami gospodarczymi. Oznacza to politykę wsparcia procesów industrializacji realizowanych poprzez substytucję importu. Początkowo dokładamy do interesu, by owoce zbierać znacznie później.
Taką politykę realizowały historycznie w zasadzie wszystkie rozwinięte państwa. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone – potęgi, które kojarzymy z ideologią „wolnego rynku” zbudowały swoje imperium polityczno-gospodarcze właśnie dzięki pieczołowitej trosce o swoje siły wytwórcze. Robert Walpole – pierwszy premier Wielkiej Brytanii – tłumaczył królowi Jerzemu I, że „nic tak nie sprzyja zwiększeniu publicznego dobrobytu jak eksport dóbr przetworzonych oraz import surowców z zagranicy”. W rezultacie wyspiarskie państwo zdecydowało się na wprowadzenie zasady wolnego handlu dopiero w latach 60. XIX w., po prawie półtorawiekowej konsekwentnej polityce protekcjonizmu. Kiedy zdecydowało się podjąć swobodną grę rynkową? Ano wówczas, gdy już rozwinęło swój przemysł i stało się niekwestionowaną potęgą gospodarczą.
Podobną politykę prowadziły rządy Stanów Zjednoczonych, które przez ponad sto lat, od lat 30. XIX w. począwszy aż do okresu II wojny światowej chroniły swoje rynki, rozwijając się dynamicznie i budując zręby swojej mocarstwowej potęgi. Jak to ujął Ha-Joon Chang, koreański ekonomista: „Historia raz po raz pokazywała, że jedną z najważniejszych rzeczy, która odróżnia kraje bogate od biednych, są po prostu ich większe zdolności w przemyśle wytwórczym, gdzie wydajność generalnie jest wyższa, a co istotniejsze – rośnie ona szybciej (choć nie zawsze) niż w sektorze rolniczym lub usługach”.
Droga Japonii do dobrobytu
Właśnie tą utwardzoną przez zachodnie mocarstwa drogą podążyły dwa państwa azjatyckie – Japonia i Korea Południowa. Japonia – państwo pokonane w II wojnie światowej i w jej rezultacie podporządkowane kontroli politycznej Stanów Zjednoczonych – dokonało ogromnego wysiłku, by dołączyć do grona państw wysokorozwiniętych. Za główny cel uznano wszechstronny rozwój całego kraju. Wprowadzono wysokie opodatkowanie progresywne (najwyższa stawka wynosiła 75 proc.!), zmniejszono pośrednie obciążenia fiskalne, które uderzały głównie w biedniejszą część społeczeństwa, zaniżono oprocentowanie wkładów i zakazano wywozu dewiz. Dzięki tym zabiegom państwo zyskało środki na rozwój kraju. Inwestowano w infrastrukturę, drogi, transport kolejowy. Finansowano przedsięwzięcia, które nie leżały w kręgu zainteresowania wielkich przedsiębiorstw, angażując je wszelako do tych zadań i zmuszając do inwestowania w inicjatywy ważne dla państwa. Dokonano zarazem reformy rolnej oraz umożliwiono powstanie silnych związków zawodowych.
Łatwo dostrzec, że zmiana miała charakter kompleksowy, a polityka prorozwojowa została okupiona ogromnym wysiłkiem i wyrzeczeniami. Był to swoisty odpowiednik amerykańskiego programu „New Deal”. Rząd koordynował działania różnych gałęzi przemysłu – w szczególności ciężkiego i samochodowego – wprowadzono plany pięcioletnie, jednak w odróżnieniu od znanych i z naszej historii „pięciolatek” opartych na zasadzie planowania centralnego, w tym przypadku wykorzystano tzw. planowanie indykatywne, które ma charakter koordynacyjny. W praktyce przekłada się to na obserwację, że pewne branże – ściśle ze sobą powiązane – rozwijają się lepiej i szybciej, gdy otrzymują celowaną pomoc i wsparcie rządowe.
Japończykom udało się osiągnąć założone rezultaty i to w ciągu zaledwie jednego pokolenia. Nasuwa się obraz z komedii „Powrót do przyszłości”, gdy główny bohater – Marty McFly – grany przez Michaela Foxa, przenosi się wehikułem czasu z 1985 r. o trzydzieści lat wstecz. Odnajduje młodsze wcielenie swojego współpracownika – profesora Emmetta Browna, który widząc japońskie elementy oprzyrządowania, które pomogły chłopakowi odbyć tę szaloną wędrówkę, zdobywa się na pogardliwy komentarz. No ale mamy 1955 r., a Marty, przyleciał z epoki, w której japońska elektronika stała się symbolem mistrzostwa precyzji. Właśnie w ciągu tych kilkudziesięciu lat drugiej połowy XX w. Państwo Kwitnącej Wiśni stało się symbolem nowoczesności i rozwoju. Zmieniły się także priorytety społeczne.
Stereotypowo Azjaci stanowią dla nas symbol pracowitości i zdyscyplinowania, a nawet jeśli dzisiaj takie myślenie jest uzasadnione, to przecież nie zawsze tak było. Ha-Joon Chang przytacza opinię pewnego australijskiego inżyniera sprzed lat stu, który określił nację z tego kraju jako „beztroską rasę”, po czym dodał: „Japonia i Korea nie miały nowoczesnej, przemysłowej, punktualnej ani zdyscyplinowanej siły roboczej. Siłę tę stworzyły więc sobie poprzez konkretne działania – wpojenie punktualności i dyscypliny w powszechnym szkolnictwie, ideologiczną kampanię z naciskiem na potrzebę ciężkiej pracy w>>wojnie patriotycznej<< w postaci >>odbudowy narodu<< poprzez rozwój gospodarczy, a także posiadanie takiego prawa, które zezwalało na długie godziny pracy i jej ciężkie warunki”.
Osiągnięcie Japonii jest wyjątkowe jeszcze z jednego powodu. Zgodnie z teorią systemów-światów Immanuela Wallersteina, to państwa dzielą się zasadniczo na trzy grupy lub poziomy odnośnie do ich potencjału gospodarczego: rdzeń, półperyferie oraz peryferie. Jest to struktura trwała i stabilna. Niezwykle rzadko się zdarza awans z grupy półpeferyjnej do samego centrum, czyli do rdzenia skupiającego potęgi gospodarcze. Zdaniem Salvatora Babonesa, amerykańskiego badacza, Japonia osiągnęła wyjątkowy sukces, ponieważ jej jako jedynemu państwu od końca XIX w., gdy współczesny system-świat stał się zjawiskiem globalnym, udało się przeskoczyć do elitarnej ekstraklasy, czyli przenieść się ze sfery półperyferii do samego rdzenia.
Koreański „cud”
A Korea Południowa – ktoś zapyta? Co ciekawe, zdaniem Babonesa, państwo ze stolicą w Seulu oraz Tajwan, to nieco inne przypadki. Dlaczego? Według jego opinii to przypadek państw – miast, ze względu na fakt, że obie stolice – Tajpej oraz Seul – skupiają w sobie zasadniczą część populacji obu wymienionych obszarów. Pogląd ten w przypadku Korei Południowej wydaje się jednak być pewną przesadą, choć w istocie zdecydowana większość tamtejszego przemysłu umiejscowiona została w Seulu i jego okolicach. Jakkolwiek jednak zdefiniujemy przypadek państwa położonego w południowej części Półwyspu Koreańskiego, jego sukces stanowi fakt niepodważalny.
Początki koreańskiego „cudu” sięgają lat 60. XX w., okresu dyktatury generała Park Chung Hee, który sprawował władzę przez niemal dwie dekady aż do 1979 r. Koreańska metoda nie odbiegała zasadniczo od japońskiej polityki. Podjęto kroki służące ochronie rodzimego przemysłu, który stał początkowo na bardzo niskim poziomie. Zmieniono strukturę szkolnictwa wyższego, kładąc nacisk na wykształcenie techniczne, które ówcześnie nie cieszyło się wielką estymą wśród młodzieży. Najlepszym absolwentom kierunków ścisłych umożliwiano skrócenie służby wojskowej oraz, co chyba najważniejsze, zapewniano godziwie płatną pracę, w której mogli rozwijać swoje umiejętności i realizować zadania ważne dla kraju. Przez ponad dwadzieścia lat wszystkie banki stanowiły własność państwową i część z nich zachowuje taki status do dzisiaj. Głównym zadaniem, jaki stawiano przed instytucjami finansowymi, było kredytowanie koreańskiego przemysłu. Wsparcie otrzymywały te branże, które wybrał rząd po konsultacjach z sektorem prywatnym. Oparto produkcję na wielkich, rodzimych, prywatnych przedsiębiorstwach – czebolach, które ściśle współpracowały z władzą.
Miejscowa wytwórczość otrzymywała regularne subsydia, a lokalny rynek w zasadzie pozostawał zamknięty dla podmiotów zagranicznych w tych obszarach, które uznawano za kluczowe. Temu celowi służyły wysokie cła zaporowe. Dotyczyło to w szczególności produkcji przemysłu ciężkiego, chemicznego oraz nowoczesnych technologii.
Władza sprawowała pełną kontrolę nad handlem walutami obcymi, a ich zasoby przeznaczano na zakup technologii i niezbędne urządzenia – nie zaś na konsumpcję. Inwestycje państw trzecich umożliwiano tylko w tych obszarach, które nie zagrażały priorytetowym celom koreańskiej gospodarki.
Wśród wielkich przedsiębiorstw stosowano politykę wewnętrznych subsydiów, co oznacza, że jeden segment firmy finansował ten, który potrzebował środków na rozwój. Koreańczycy musieli wykazać się nie lada cierpliwością. Przez długie lata blokowano dostęp do rynku zagranicznym markom. Dla przykładu, aż do 1988 r. wstrzymywano import wszystkich samochodów, a dopiero dziesięć lat później dopuszczono na rynek koreański auta japońskie. To, oczywiście, uderzało poniekąd w konsumentów, którzy musieli kupować mniej wyrafinowane produkty lokalnego przemysłu. Taka polityka przyniosła jednak owoce. Hyunday, Samsung czy LG to dzisiaj marki powszechnie znane. A jakie były ich początki? Samsung zaczynał od produkcji cukru i wytwórczości włókienniczej, a LG – od środków higieny osobistej. Przemiana zadziwiająca.
Przykłady i Japonii, i Korei Południowej stanowią dowód, że mądrą polityką społeczno-gospodarczą, wspólnym działaniem rządów i społeczeństwa, a przede wszystkim ciężką pracą oraz wyrzeczeniami można osiągnąć naprawdę wiele.
Cena sukcesu
Wszystko ma jednak swoją cenę. Ten sukces także ma swoją wysoką i wymierną cenę, o której nie wolno zapomnieć. Wolno postawić tezę, że efektem ubocznym gwałtownego rozwoju stały się także niekorzystne przemiany społeczne. Ich efektem jest pogłębiająca się zapaść demograficzna. Stopa urodzeń w Japonii i Korei Południowej kształtuje się na bardzo niskim poziomie – około 1,30 dziecka na kobietę w Japonii oraz 0,90 – w przypadku Korei Południowej. Trend ten utrzymuje się mimo zachęt i bodźców finansowych ze strony władz. Ale młode pokolenie nie chce już pracować tak ciężko jak rodzice i dziadkowie, a co gorsza – nie chce zakładać rodzin. Na to nakłada się zjawisko zwane epidemią samotności. Czy i z tych kłopotów da się wyjść obronną ręką, a jeśli tak, to za jaką cenę?
Grzegorz Jeż