Po latach względnego spokoju i konsumowania owoców „małego cudu gospodarczego” ery Merkel społeczeństwo RFN musi zmierzyć się z wyzwaniami demografii, cyfryzacji, zmiany klimatu, bardziej konfrontacyjnej globalizacji. Nowy rząd – ktokolwiek go stworzy – nie będzie miał łatwo.

Przebieg kampanii wyborczej w Niemczech mógł sugerować, że właściwie wszystko w tym kraju jest poukładane. Wyborcy z umiarkowanym zainteresowaniem wczytywali się w programy wyborcze, większych emocji nie budziły ani pomysły gospodarcze, ani polityka zagraniczna. Notowaniami partii bardziej huśtały potknięcia kandydatów, podkręcone zapisy w życiorysach, plagiaty w książkach, niestosowne zachowania – jak np. lidera chadeków Armina Lascheta w trakcie powodzi w zachodnich Niemczech.

Sam rezultat wyborów także trudno odczytać jako wotum obywateli za głębokimi zmianami. Antysystemowcy (AfD i die Linke) wyraźnie osłabli, zaś mainstreamowe partie opozycji, czyli Zieloni i FDP, nie przebiły się powyżej 15 proc. poparcia. Z kolei ugrupowania dotąd rządzące – CDU/CSU i SPD – zamieniły się miejscami na pozycji lidera, uzyskując łącznie niemal 50 proc. głosów wyborców. Można to zrozumieć: długie lata rządów Angeli Merkel będą się kojarzyć – mimo licznych kryzysów – ze spadkiem bezrobocia i długu publicznego, a wzrostem eksportu, płac i PKB. Kanclerz dała Niemcom „mały cud gospodarczy”.

Nie umniejszając tego osiągnięcia, trzeba jednak dodać, że Merkel – jak to ujął tygodnik „der Spiegel” – „chroniła obywateli przed wyzwaniami współczesności”. Prymat stabilności wyraźnie wygrywał z potrzebą zmian i przeprowadzaniem niepopularnych reform. Era Angeli Merkel upłynęła pod znakiem wiary, że istniejące struktury gospodarcze i instytucje da się pogodzić z szybko zmieniającym się społeczeństwem, otoczeniem międzynarodowym, zmianą technologiczną. Nowy rząd – ktokolwiek będzie nim kierował – będzie musiał tę wiarę porzucić.

Demograficzny klif

Listę wyzwań otwiera problem starzenia się społeczeństwa. Dotąd sporo o nim mówiono, ale raczej w kategoriach odległej przyszłości. Tymczasem już za dwa lata liczba osób w wieku produkcyjnym zacznie szybko spadać. Do 2035 r. może być nawet niższa o 9 mln osób.

Niemcy muszą się więc liczyć z rosnącymi problemami podażowymi na rynku pracy. W 2021 r. liczba nieobsadzonych miejsc pracy sięgnie – mimo ciągle jeszcze odczuwalnych skutków covidowego kryzysu – 670 tys. W kolejnych latach zacznie szybko rosnąć, czego oczywistym skutkiem będzie presja płacowa. Eksperci z Instytutu Gospodarki Światowej z Kilonii szacują, że w grę wchodzą nawet 5-proc. podwyżki wynagrodzeń rocznie. Sygnalizują to zresztą związki zawodowe, które od lat nie miały tak mocnej pozycji przetargowej w negocjowaniu układów zbiorowych.

Receptą na problem demograficzny ma być imigracja: według Federalnej Agencji Pracy (BfA) potrzeba nawet 400 tys. osób rocznie. W marcu 2020 r. weszła w życie ustawa wielkiej koalicji ułatwiająca wykwalifikowanym pracownikom z państw trzecich (spoza UE) podejmowanie zatrudnienia w Niemczech. Ze względu na pandemiczne ograniczenia trudno ocenić na razie jej wpływ, ale nie brak opinii, że nowe reguły nie przyniosą znaczącej zmiany – choćby ze względu na wciąż żmudny proces uznawania kwalifikacji.

Nieco przestrzeni na złagodzenie napięć na rynku pracy kryje się w reformie systemu socjalnego RFN. Dotychczasowy, tzw. Hartz IV, nieszczególnie zachęca beneficjentów zasiłków do dorabiania i podejmowania dodatkowego zatrudnienia. Niemcy muszą tez podjąć poważną dyskusję o znacznym wydłużeniu wieku emerytalnego – nawet do 70 lat, jak sugerował niedawno Bundesbank.

Demografia to jednak nie tylko kwestia rynku pracy. Starzejące się społeczeństwo oznacza wzrost wydatków na emerytury i opiekę zdrowotną. Być może z tego względu nie ma już powrotu do merkelowych nadwyżek budżetowych (tzw. polityki „czarnego zera”). Co więcej, przy dominacji roczników 60+ wśród wyborców trudno wyobrazić sobie sukces programów politycznych, których beneficjentami mieliby być ludzie młodzi kosztem starszej generacji. Niemcom grozi więc w tym obszarze międzygeneracyjny konflikt i polityczny pat.

Cyfrowy karzeł

W minionych dekadach Niemcy opierali swoją konkurencyjność na wytwarzaniu stosunkowo tradycyjnych dóbr przemysłowych. Ich znakiem rozpoznawczym stało się umiejętne wykorzystywanie dojrzałych technologii i fenomenalna jakość. Dzięki temu rynki światowe były podbijane przez niemieckie samochody, sprzęt AGD i maszyny.

Jakiś czas temu wydawało się, że głównym wyzwaniem dla tego modelu konkurencyjności będą producenci z Azji, którzy będą oferować zbliżoną jakość za o wiele niższą cenę. Dziś na pierwszy plan wysuwa się jednak cyfryzacja gospodarki. Niemcom grozi, że produkując swoje wyrafinowane maszyny, osuną się niepostrzeżenie do drugiego szeregu. Liderami będą ci, którzy pospinają maszyny w inteligentne systemy i będą zarządzać ich komunikacją.

Cyfryzacja jest niestety piętą achillesową RFN – i to z wielu powodów. Społeczeństwo z rezerwą podchodzi do technologii informatycznych, obawiając się o prywatność danych i bezpieczeństwo. Częstą reakcją na nowości jest dyskusja o wprowadzeniu ograniczeń, zakazów, regulacji. Z tego powodu np. w płatnościach długo królowała gotówka: dopiero pandemia zachęciła Niemców do używania kart zbliżeniowych.

Czynnik kulturowy to tylko jedna z barier. Jeszcze większym problemem jest stan infrastruktury i kiepski dostęp do szybkiego internetu poza dużymi ośrodkami miejskimi. Pokazują go już nie tylko branżowe raporty, ale i media, które coraz częściej sięgają po prześmiewczy trolling. W grudniu 2020 r. „Woll-Magazin” wysłał z Schmallenberg-Oberkirchen do najbliższej drukarni maila z kilkugigabajtowym plikiem i jednocześnie jeźdźca na koniu z tymi samymi danymi zgranymi na DVD. Mail przeciskał się przez miedziane kable na tyle wolno, że do oddalonej o 10 kilometrów drukarni szybciej dotarł koń.

Braki w infrastrukturze idą w parze z niskim poziomem cyfryzacji usług publicznych. Dobitnie pokazał to czas pandemii – zwłaszcza w sferze edukacji. Ogromny problem mają też urzędy – zarówno federalne, landowe, jak i gminne – które zamiast działania w ramach jednolitej platformy plączą się w gąszczu 40 tys. programów informatycznych. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji najprostszym wyjściem bywa korzystanie z faksu. Całkiem nieźle radzi sobie natomiast duży biznes, który – działając globalnie – nie może sobie pozwolić na ignorowanie najnowszych technologii komunikacyjnych. To właśnie z jego kręgów padają słowa dopingujące rząd RFN do działania i reform. Szef największego koncernu informatycznego SAP Christian Klein mówił niedawno, że Niemcy potrzebują „cyfrowego szarpnięcia”.

Na czym miałoby ono polegać? W pierwszej kolejności konieczna jest regulacyjna „powściągliwość” państwa: odstąpienie od tworzenia nowych zasad, zakazów i nakazów w branży cyfrowej. Nie jest to politycznie łatwe, biorąc pod uwagę np. fatalne zaniedbania władz w przypadku skandalu finansowego wokół fintechu Wirecard i naturalną dziś potrzebę „dokręcenia śruby”. Po drugie, państwo powinno przeznaczyć o wiele większe niż dotąd środki na rozbudowę infrastruktury cyfrowej i szeroko rozumianą informatyzację państwa. Może to oznaczać konieczność porzucenia na długie lata polityki „czarnego zera” w finansach publicznych, która była znakiem rozpoznawczym rządów koalicji CDU/CSU-SPD.

Przyspieszenie Energiewende

Angela Merkel uczyniła z transformacji energetycznej jeden ze strategicznych celów swoich rządów. Od dekady – gdy ogłoszono przyspieszenie rezygnacji z elektrowni atomowych – trwa bezprecedensowy eksperyment gospodarczy. Niemcy zainwestowali ogromne kwoty w rozwój nowych technologii energetycznych, rozbudowali potencjał odnawialnych źródeł – głównie z wiatru i słońca, których udział w produkcji prądu przekroczył 45 proc. w 2020 r. Wsparciu tego procesu miała służyć skomplikowana regulacja oparta z jednej strony na opłatach EEG podbijających ceny energii, z drugiej zaś korygowaniu rynku licznymi zwolnieniami i subwencjami. Część z nich miała zachęcać do szybszego przejścia na nowe źródła, inne po prostu chroniły najbardziej wrażliwe sektory gospodarki przed wzrostem kosztów. W założeniu dekarbonizacja gospodarki powinna zostać ukończona w 2045 r.

Trudno powiedzieć, na ile ten termin jest realistyczny. Sceptycy mają mocne argumenty: w pierwszej połowie 2021 r. produkcja prądu z konwencjonalnych źródeł energii wzrosła o ponad jedną piątą i wciąż dominowała w bilansie. W 2022 r. zostaną zamknięte ostatnie reaktory atomowe w RFN, co może wymusić wzrost udziału „brudnej” energii ze spalania gazu, ale także węgla. Dlatego politycy w ostatniej kampanii ścigali się na pomysły usprawnienia procesu transformacji. Niektórzy chcą radykalnie zwiększyć inwestycje publiczne – np. w produkcję wodoru, przeznaczyć 2 proc. powierzchni kraju na fotowoltaikę i farmy wiatrowe, a nawet wprowadzić przymus montowania paneli na dachach nowych budynków. Inni woleliby postawić na mechanizm rynkowy: ograniczyć subwencje i zwiększyć zakres handlu uprawnieniami emisyjnymi.

Bardzo ważną częścią Energiewende będzie przyspieszenie zmian w sektorze transportu, który wciąż w mniej niż 10 proc. opiera się na źródłach odnawialnych. Najwięcej będzie zależało od koncernów samochodowych, które na początku postanowiły zignorować projekt Merkel. Ich zarządy wolały zarabiać na szlifowaniu silników spalinowych, w których produkcji niemiecki sektor miał spore atuty nad konkurencją. Skandal wokół fałszowania danych o emisji z 2015 r. zmusił je do zmiany kursu. Pogoń za Teslą – która w międzyczasie zbudowała pod Berlinem własną fabrykę – nie będzie jednak łatwa, zwłaszcza, że niemieckim firmom urosła też silna konkurencja z Azji. Niemniej jednak zmiana w sektorze już się dokonała: szef VW Herbert Diess nie domagałby się radykalnego podwyższenia kosztów emisji CO2 w Niemczech już w 2024 r., gdyby nie miał przekonania, że jego firma świetnie poradzi sobie z produkcją aut elektrycznych.

Obawy Niemców co do powodzenia projektu transformacji energetycznej w coraz większym stopniu dotyczą poziomu globalnego. Nawet jeśli RFN osiągnie – dużym kosztem – swoje ambitne cele, redukcja ich emisji będzie oznaczała jedynie 2-proc. ulgę dla światowego bilansu. Kluczowe będzie to, czy podobny model zastosują inne duże gospodarki – zwłaszcza Chiny i USA. Sporą niewiadomą jest także strategia ambitnych „rynków wschodzących”, jak Indie i Brazylia, które nie zamierzają godzić się na wzrost kosztów produkcji. Paradoksalnie, sukces niemieckiej Energiewende, może wywołać spadek cen węglowodorów na rynkach i wręcz zachęcić je do utrzymania produkcji „brudnej” energii. Niemcy zamierzają reagować na ten problem budowaniem „klubów niskiej emisji” – co jednak się nie uda bez koncesji i politycznych ustępstw.

Model eksportowy do zmiany

Jednym z kosztów przekonywania partnerów do „klubów” może być konieczność ograniczenia ogromnych, przekraczających 200 mld euro rocznie, nadwyżek na rachunku obrotów bieżących RFN. Od lat są one powodem irytacji partnerów gospodarczych: połajanki słychać było od państw strefy euro, organizacji międzynarodowych, a także od prezydentów USA. Jednak dopiero otwarte groźby Donalda Trumpa uświadomiły Niemcom, że utrzymanie modelu gospodarki opartej na sporej różnicy między eksportem a importem może stanąć pod znakiem zapytania.

Odejście od tego modelu nie będzie ani szybkie, ani łatwe. Niemcy przyzwyczaili się do postępującej liberalizacji handlu w powojennej gospodarce i coraz bardziej otwartych rynków: to dzięki nim sięgnęli już w latach 70. po status mistrza eksportu, wyprzedzając większe przecież gospodarki Japonii i USA. Potężnym paliwem dla modelu opartego na eksporcie była też integracja gospodarcza w Europie – wspólny rynek, jego rozszerzenia, wreszcie wprowadzenie euro. Wspólna waluta sprawiła, że niemieckie firmy nie musiały już zamartwiać się aprecjacją marki – w efekcie nadwyżki szybowały w górę. Z prymatem globalnego konkurowania dobrze też współgrał model gospodarczy oparty na ostrożnej polityce płacowej i słabym popycie wewnętrznym.

Na pierwszy rzut oka przegrana Trumpa i przejęcie władzy przez Joe Bidena mogłoby oznaczać dla Niemiec szansę na kontynuację nadwyżkowego „Handelstaat”. To jednak pozór: USA nie zmieniły swojego stanowiska wobec zasad handlu, a Demokraci są tradycyjnie nawet bardziej protekcjonistyczni niż Republikanie. Do tego dochodzi narastająca konfrontacja z Chinami, która może doprowadzić do globalnej wojny handlowej i formowania się regionalnych bloków polityczno-gospodarczych. Ten proces przyspieszy, jeśli wychodzenie z covidowego kryzysu okaże się trudniejsze, niż obiecywano sobie kilka miesięcy temu. Dlatego w Niemczech będą zyskiwać na sile głosy, by podnieść płace i poziom inwestycji publicznych oraz odejść od doktryny „czarnego zera” w finansach publicznych – także po to, by mieć bardziej zrównoważony bilans wymiany z zagranicą i zejść z pierwszej linii frontu globalnej konfrontacji.

Koalicja „nowego środka”

Zmierzenie się z powyższymi wyzwaniami przypadnie najprawdopodobniej SPD, Zielonym i liberalnej FDP, które wspólnie mają sporą przewagę głosów w Bundestagu. Nie jest to, na pierwszy rzut oka, zbyt spójna koalicja. Socjaldemokraci i Zieloni chcą większej redystrybucji socjalnej i aktywnego państwa, liberałowie z kolei niższych podatków i ułatwień dla biznesu. Na każde z wymienionych wyżej wyzwań mają własne, często bardzo odmienne, odpowiedzi.

Pomimo to, perspektywy zawarcia spójnej umowy programowej między nimi nie wyglądają źle. Przede wszystkim: ani w przypadku socjaldemokratów, ani Zielonych, nie ma mowy o wrogości wobec wolnego rynku i pryncypialnej skłonności do etatyzmu. Z kolei FDP zdaje sobie sprawę, że wymagane zmiany nie dokonają się wyłącznie dzięki „uwolnieniu” gospodarki, lecz także mądrej regulacji. Jest zatem szansa na uzgodnienia, które na nowo zdefiniują równowagę między aktywnym państwem a wolnością gospodarczą – coś na kształt reedycji giddensowskiej „trzeciej drogi”.

Po drugie, złożoność i zakres koniecznych zmian daje koalicjantom sporo przestrzeni na kompromisy. Np. ustępstwa Zielonych i SPD w kwestii radykalnego zwiększenia inwestycji publicznych mogą zostać okupione zgodą FDP na podwyższenie płacy minimalnej. W grę wchodzą też instrumenty, które wszystkie strony odtrąbią jako programowy sukces – np. ulgi podatkowe dla firm na zielone inwestycje. Dla liberałów to obniżka podatków, dla Zielonych – instrument zwiększenia wydatków na transformację energetyczną.

Pozostaje mieć też nadzieję na determinację polityczną koalicji takiego „nowego środka” (Neue Mitte). Poza bardzo doświadczonym Olafem Scholzem w Bundestagu pojawi się sporo ambitnych debiutantów: w zwycięskiej SPD ponad połowa z 206 posłów to osoby bez stażu parlamentarnego, a jedna czwarta to członkowie młodzieżówki. Politycy Zielonych i FDP z kolei długo czekali na swój powrót do władzy i nie będą chcieli marnować czasu na zużywanie się w przeprowadzaniu połowicznych reform. Na ma oczywiście gwarancji, że koalicja tych trzech partii odniesie sukces. Jednak szanse, że bez kunktatorstwa zmierzy się z wyzwaniami stojącymi przed Republiką Federalną, są spore.


Sebastian Płóciennik
Ekonomista, prawnik, analityk w Ośrodku Studiów Wschodnich, profesor w Akademii Biznesu i Finansów Vistula

 



TPL_BACKTOTOP